piątek, 27 lutego 2015

Klasyk literatury wampirycznej

"Miasteczko Salem" Stephen King (1975)

Prószyński i S-ka, 2009 r. 528 s.

"W prowincjonalnym amerykańskim miasteczku zaczynają dziać się rzeczy niepojęte i przerażające. Znikają bądź umierają w dziwnych okolicznościach dzieci i dorośli, jedna śmierć pociąga za sobą drugą. Czyżby Salem było nawiedzone przez złe moce? Kilku śmiałków, którym przewodzi mały chłopiec, wydaje im pełną determinacji walkę."

Tematyka tego horroru dziś jest istotna jeszcze bardziej, w dobie wyidealizowanych ludzkich wampirów z sagi Zmierzch, obraz tych istot nieco podupadł... (King pewnie załamuje ręce ręce jak widzi co stworzyła pani Meyer, a Bram Stoker przewraca się w grobie) Na szczęście są takie tytuły które traktują o tradycyjnym wampiryzmie w czystej postaci, do takich niewątpliwie zalicza się Miasteczko Salem.

"O trzeciej nad ranem krew płynie w żyłach wolniej niż zwykle, a sen bywa wyjątkowo głęboki. Dusza jest wówczas albo pogrążona w błogosławionej nieświadomości, albo miota się rozpaczliwie, rozglądając się z przerażeniem wokół siebie. Nie istnieją żadne stany pośrednie. O trzeciej nad ranem świat, ta stara dziwka, nie ma na twarzy makijażu i widać, że brakuje mu nosa i jednego oka. Wesołość staje się płytka i krucha, jak w zamku Poego otoczonego przez Czerwoną Śmierć. Nie ma grozy, bo zniszczyła ją nuda, a miłość jest tylko snem."

Stephen King w tej książce sięgnął po klasyczny temat grozy i jednocześnie sam na nowo stworzył klasyka. Świetnie nakreślony obraz małej amerykańskiej mieściny i tamtejszej społeczności, uchwycony przez pryzmat ukrytego zła i mrocznej tajemnicy czającej się gdzieś w zakamarkach... Najbardziej przeraża właśnie to że cały koszmar tego miasteczka odgrywa się w kuluarach a nie na zasadzie jawnej otwartej walki. I jeszcze to zakończenie...! Cóż mogę więcej dodać, po prostu wczesny Stephen King w szczytowej formie. Żałuję tylko że nie mogłem tego przeczytać w 75 roku, nie skażony całą współczesną wampirzą komercją i nadmiernym wyeksploatowaniem tego tematu.

Ocena: 5/6

wtorek, 24 lutego 2015

Czeski film? Raczej czeska rzeczywistość

"Gottland" Mariusz Szczygieł (2006)

Czarne, 2010 r. 244 s.

Ze wstydem przyznaję że o Czechach miałem jak dotąd pojęcie bardzo stereotypowe, takie jakie ma zapewne większość polaków: ot taki śmieszny kraj z ludkami pepiczkami co tak śmiesznie gadają, szwejki co jedzą knedliczki i popijają piwem, do tego jeszcze mają te fajne bajki, a z poważniejszych symboli mógłbym wymienić pewnie Kunderę i Hrabala. To chyba tyle, ot i mój obraz Czech gotowy. Z pomocą przyszedł Szczygieł. Ta książka była naprawdę potrzebna. O komunistycznej Czechosłowacji na lekcjach historii mówiło się bardzo niewiele, może zdanie, dwa w podręczniku o Praskiej Wiośnie i tyle. "Gottland" w przystępnej formie uzupełnia te braki w wiedzy o naszych sąsiadach.

"Uświadomiłam sobie, że szpital dla psychicznie chorych jest w Czechosłowacji jedynym normalnym miejscem, bo wszyscy mogą tam bezkarnie mówić, co naprawdę myślą."

Ta książka ukazała mi zupełnie inne oblicze Czech. Nie to przaśne i nieco rubaszne stereotypowe wyobrażenie. Czechy ukazane w "Gottlandzie" to istna kraina Kafki. Rzeczywistość jakby wyjęta z jego powieści która miała przed laty swoje miejsce. Ludzie, jednostki miażdżeni kołem historii, uwikłani w tryby tej wielkiej machiny jaką był komunizm. Poszczególne rozdziały czyta się jak opowiadania, tragikomiczne opowiadania pełne czeskich Józefów K., których losy nie pozbawione są zarówno czarnego humoru jak i czystego dramatu czy grozy. W tych historiach absurd miesza się z ludzkimi tragediami, a najlepsze jest to (czy też najgorsze, zależy jak na to patrzeć) że to nie fikcja, a rzeczone historie wydarzyły się naprawdę. Mariusz Szczygieł odkopał naprawdę ciekawe losy pojedynczych ludzi składające się na mozaikową, szarą i ponurą historię komunizmu w Czechach.

"9 lutego 2001 roku w Wielkiej Sali krematorium na Strašnicach w Pradze wielbiciele żegnali ją usprawiedliwieniem:
- No cóż, była tylko kobietą.
Chyba nikt nie powiedział, że ci, którzy doprowadzili ją do upadku, byli tylko mężczyznami."

Muszę przyznać że trochę mnie zdołowała ta książka. Niby się przy niej śmiałem, ale więcej miałem momentów przerażenia i odrazy dla systemu jakim był komunizm. W "Gottlandzie" jest zatem (cytując klasyka) i śmieszno i straszno. Myślę że Szczygieł zasłużenie zebrał wszystkie laury, potrafi opowiadać w sposób prosty i intrygujący, krótko, rzetelnie i właśnie reportersko przedstawiać fakty. Osobiście raczej nie czytuje reportaży, Czechy jako kraj niezbyt mnie interesują, po "Gottland" sięgnąłem raczej z obowiązku niż z czystej chęci, a jednak i mimo wszystko książka ta okazała się frapującą i pouczającą lekturą. Na Czechy i ich przeszłość będę już pewnie patrzył inaczej, jako na kraj który da się opisać jednym ale jakże wieloznacznym i wymownym słowem, mianowicie - kafkarna.

"Uważa, że rzeczywistości nie można ulegać, należy ją zawsze umiejętnie wykorzystać do swoich celów."

Ocena: 4.5/6

Codzienna szarówka szwedzkiego policjanta

"Morderca bez twarzy" Henning Mankell (1991)

W.A.B. 2004 r. 304 s.

Debiut Kurta Wallandera. Początek lat dziewięćdziesiątych w Szwecji wraz z jej liberalną polityką imigracyjną i otwartymi granicami jest bardzo istotnym tłem dla tego kryminału. Właściwie bardziej pasuje tu określenie "powieść policyjna" niż kryminał. Żadnej tam dedukcji w stylu Sherlocka Holmes'a, żadnej superinteligencji i bohaterskich obrońców sprawiedliwości o nadzwyczajnych umiejętnościach. Żadnych niesamowitych zwrotów akcji i nieustającego napięcia. Tylko mróz, monotonia i mrówcza praca całego zespołu szwedzkiej policji. Bardzo realistyczna powieść. Wallander to człowiek z krwi i kości o prawdziwych ludzkich słabościach. Mankell przeplata tutaj brnące jak przez błoto śledztwo wraz z osobistym szarym życiem policjanta w średnim wieku, stawiając jeszcze do tego niewesołą diagnozę społeczną i polityczną ówczesnej Szwecji. To tyle z atutów powieści. 

"Dla niego życie było ciągle zmieniającą się grą rozmaitych praktycznych problemów, domagających się rozwiązania. Gdzieś poza tym znajdowało się to, co nieuniknione, czego nie da się zmienić, żeby nie wiem jak długo zastanawiać się nad sensem, który i tak nie istnieje."

Może powiem inaczej: to wszystko co napisałem to broń obosieczna. Owszem to są zalety, zwłaszcza jeśli ktoś oczekuje od książek dużej dozy realizmu. Rozumiem też poniekąd wynikły z tego sukces Mankella. Tylko że to nie jest mój typ literatury kryminalnej który sprawiałby mi największą przyjemność. I w tym momencie zalety zamieniają się w wady. Ja jednak lubię przy tym gatunku pogłówkować, pokombinować, bawić się w tę grę między mną a autorem pod tytułem - "kto zabił?" Poczuć jakiś dreszczyk napięcia, dać się zwieść autorowi niespodziewanym zwrotem akcji itp. itd. U Mankella takich atrakcji nie ma. Jest za to pogłębiające się uczucie mozołu i beznadziei. Bardziej jak czytanie raportu policyjnego ze śledztwa niż czytanie powieści. Ta stylistyczna odległość od amerykańskich sensacji dla jednych będzie ogromnym plusem. Rozumiem to, ale jednak wolę zdecydowanie ten zachodni styl. Wolę po prostu książki z emocjami. Szukam odskoczni od monotonni codziennego życia, w "Mordercy bez twarzy" wskakujemy natomiast w jeszcze większą monotonię i szarówkę. Bardzo to chłodna lektura, bez emocji. Nie przepadam za takimi książkami, ale w jakiś tam sposób doceniam i rozumiem że mogą się one podobać.

Ocena: 3/6

Wprowadzenie do świata dzieci nocy

"Świat Wampirów. Od Draculi do Edwarda." Manuela Dunn-Mascetti

Prószyński i S-ka, 2010 r. 208 s.

"Dzięki książce „Świat wampirów” możemy poznać i zrozumieć całe mnóstwo wzmianek, na jakie napotykamy od wieków w pracach historycznych, w podaniach ludowych, czy w literaturze, a nawet w filmie, które obracają się wokół postaci wampira. W wielu opowieściach, w książkach historycznych i filmach znajdziemy te czarne anioły, które pewnego dnia odmówiły umierania.

•Co to jest wampir? Czy jest ludzką istotą, czy też złośliwym potworem?
•Czy wampir – to po prostu projekcja naszych marzeń sennych i fantazji seksualnych i intelektualnych?
•Czy pierwszym słynnym wampirem w historii był Wład Drakula?
•Czy wampira można uważać za upadłego anioła?
•W jaki sposób można zabić wampira?"

Niezła pozycja o wampiryzmie, nie jest to jednak wyczerpujące kompendium, raczej ogólnikowe wejście w  wampiryczny świat i szeroko pojęty wampiryzm. Kto interesuje się tematyką wampirów od dawna, nic nowego ani tym bardziej odkrywczego w tej książce nie znajdzie. Natomiast jako wprowadzenie do tematu dla powiedzmy "wampirycznych laików" lub umiarkowanie nimi zainteresowanych, książka ta nadaje się wprost idealnie. Ja należę raczej do tej pierwszej grupy, więc książkę czytałem z umiarkowanym zainteresowaniem, momentami nudząc się nieco, ale rozkoszując się za to paroma ciekawostkami i nastrojem grozy umiejętnie budowanym przez stronę wydawniczą książki. A skoro już mowa o edytorskiej stronie, to jest to zdecydowana zaleta tego tytułu, klimatyczne ilustracje i zdjęcia dodają jej smaczku. W całości treściowej jednak jak dla mnie panuje tu zbyt duży chaos, a autorka za mało poświęciła miejsca na wampiry filmowe i literackie. Na plus natomiast w miarę dokładne opisanie funkcjonowania mitu wampira w kulturze ludowej oraz szczegółowa historia Włada Draculi. Suma sumarum są na rynku zdecydowanie lepsze publikacje dotykające tematyki wampirycznej niż "Świat Wampirów. Od Draculi do Edwarda", jednakże jeśli nie możemy na nie trafić to i tą można się zadowolić, nie jest w żadnym razie zła.

Ocena: 3.5/6

niedziela, 22 lutego 2015

Eastwood patriota

American Sniper / Snajper (2014)

Zacznę od tego że bardzo lubię filmy Clinta Eastwooda. Czy to z jego udziałem jako aktora, czy wtedy gdy stoi za kamerą. A trzeba powiedzieć że jako reżyser narobił już masę jeśli nie zawsze świetnych to przynajmniej dobrych filmów. To zawsze konwencjonalne kino, żadnych eksperymentów, ale też i zawsze gwarancja dobrego treściwego seansu. Tym razem Eastwood po raz kolejny sięga do tematu wojny. Po świetnych Listach z Iwo Jimy i przyzwoitym Sztandarze Chwały, zastanawiałem się co jeszcze w tym temacie może nam powiedzieć. A jednak trochę może... i trochę nie. Bo American Sniper to sam w sobie niezły film ale jako film Eastwooda raczej nie należy do najlepszych w jego twórczości.

Dostajemy historię Chrisa Kyle'a, amerykańskiego snajpera, bazującej zresztą na jego autobiografii. Wzorowy strzelec z największym "body countem" w wojnie z Irakiem. Czym jest zatem ten film? Pierwsze moje skojarzenia podczas seansu to oczywiście Helikopter w ogniu. "Snajper" niemal mu dorównuje pod względem efektowności i ukazaniu żołnierzy w środku wojennych bitew. Niemal... bo jednak aż tak efektowny jak dzieło Ridleya Scotta nie jest. Pewne skojarzenia miałem też z filmem Hurt Locker. To samo napięcie, no prawie to samo... No i motyw pojedynku dwóch snajperów legend zaczerpnięty z Wroga u Bram. Niestety znacznie słabszy, bez tego starcia charakterów jakimi byli niewątpliwie Jude Law i Ed Harris. Ogólnie rzec biorąc "Snajper" to taki miszmasz z tego co już było w kinie wojennym.  Do tego mamy jeszcze motyw powojennej traumy i stresu pourazowego związanego z wojną, który też już był wielokrotnie przerabiany. Co zatem nowego? Niewiele. Może to że uczestniczenie w wojnie może stać się obsesją? Swoiste uzależnienie od adrenaliny. Choć mam wrażenie że też już gdzieś mi to wcześniej mignęło...  Miałem też cichą nadzieję że film pójdzie bardziej w stronę dylematów moralnych związanych z zabijaniem (parę scen na to wskazuje), niestety jest tu tego bardzo niewiele, a większość czasu ekranowego wypełnia akcja. 

Niezależnie od swojej wtórności i powtórzeń, "Snajpera" cholernie dobrze się ogląda. Momentami trzyma w napięciu. I można rozkoszować się akcją oraz tym "zapachem" wojny. Dla fanów strzelanek typu Call of Duty to będzie świetna rzecz. Bradley Cooper aktorstko też wypada nieźle. Na pewno trochę się rozwinął od czasu Kac Vegas i nie jest już tylko i wyłącznie przystojniakiem, po prostu gra i dobrze oddaje zmiany w psychice żołnierza który zabija tłumacząc to ochroną kraju. Właśnie ta "obrona kraju" mnie zastanawia. Jak ostatecznie odczytywać ten film? Eastwood znany jest z konserwatywnych poglądów. Czy zatem ten film to prawicowo-nacjonalistyczny prowojenny obraz? Czy może ukazuje on okrucieństwo wojny, bezsens misji w Iraku? Antywojenny czy gloryfikujący żołnierzy zabijających w imię kraju? Trudno mi jednoznacznie orzec. Film jest w tych tematach sam ze sobą sprzeczny. Co prawda powiewa tu amerykańska flaga (i na plakacie, i w zakończeniu i w tytule) ale jakoś nie tak rażąco jak w innych produkcjach made in USA.  Czy odbierać ten film jako hołd dla bohatera narodowego który w imię patriotycznych idei zabijał dziesiątki osób?  Nie wiem. Można "Snajpera" odebrać dwojako, albo i trojako. Jako dobrą rozrwykę wojenno-kinową, jako republikańsko-patriotyczną prowojenną agitkę lub jako antywojenny obraz zniszczeń w psychice. Wasz wybór.



Ocena: 3.5/6

Dziecięcy autyzm od środka

"Dziwny przypadek psa nocną porą" Mark Haddon (2003)

Świat Książki, 2004 r. 224 s.

Jedyna w swoim rodzaju książka, a to z tego powodu że czytanie jej to jak przebywanie non-stop w głowie autystka i widzenie świata jego oczami. Było to dla mnie dość niepokojącym przeżyciem. Mimo że powieść jest krótka to musiałem ją sobie dawkować. Nazywanie jej "kryminałem" to jakieś wielkie nadużycie czy niedopowiedzenie, bowiem ten wątek szybko schodzi na dalszy plan i otrzymujemy dramat psychologiczny. Ciężki dramat ale za to lekko napisany. Co więcej książka nie jest pozbawiona dużej dawki humoru, ale jednak przede wszystkim to superlogiczny świat w którym nie ma zrozumienia dla emocji i nieracjonalnych zachowań świata dorosłych. Jest to momentami równie zabawne co tragiczne i niepokojące, a niekiedy nawet irytujące. Główny bohater wywołał zatem we mnie całą gamę emocji. Co pokazuje jak wymagająca jest opieka nad dziećmi z zespołem Aspergera czy z autyzmem. Początkowo winiłem rodziców - oto dorośli znowu zawiedli! Ale czy można im się dziwić? Potrzeba naprawdę dużych pokładów empatii i cierpliwości, czego ta książka między innymi nas uczy. "Dziwny przypadek psa nocną porą" może mnie nie wzruszył (autor zresztą unika taniego sentymentalizmu) ale pobudził do myślenia i zrozumienia, współodczuwania i wczucia się w ten nietypowy sposób postrzegania świata. Zupełnie zasłużone miejsce na liście stu książek BBC które trzeba przeczytać. Obowiązkowa pozycja dla wszystkich zgłębiających meandry ludzkiej psychiki i nie tylko. Warto zmierzyć się z tym i wejść do świata gdzie zwykła podróż metrem jest jakimś heroicznym, horrendalnym wyczynem oraz gdzie logika i racjonalizm to jedyne bezpieczne podstawy w postrzeganiu świata, a emocje i uczucia są niezrozumiałe i przerażające. Może następnym razem widząc osobę z autyzmem zastanowimy się co się tam w środku dzieje.

"Najlepiej jest wiedzieć, że zdarzy się coś dobrego, na przykład że będzie zaćmienie albo że dostanie się pod choinkę mikroskop. Źle jest wiedzieć, że stanie się coś złego, na przykład, że trzeba zaplombować ząb albo pojechać do Francji. Ale myślę, że najgorzej, jeżeli się nie wie, czy zdarzy się coś dobrego czy coś złego."

Ocena: 5/6

sobota, 21 lutego 2015

Od snów do kosmosu czyli koszmarne światy Lovecrafta

"Sny o terrorze i śmierći" H.P. Lovecraft

Zysk i S-ka, 2008 r. 523 s.

Sny, marzenia i koszmary... wokół tego kręci się ta antologia utworów Lovecrafta. Nie jest to zebranie ot tak na chybił trafił tekstów samotnika z Providence, a przetłumaczenie angielskiego wydania The Dream Cycle of H.P. Lovecraft z ciekawym wstępem Neila Gaimana, będącego chyba najlepszym spadkobiercą stylu Lovecrafta, podobnie jak on w swojej twórczości również tworzącego pomost między fantastyką a grozą. W sumie antologia mieści 23 opowiadania i dwie powieści, a to naprawdę nie byle co. I choć mity o Cthulhu przewijają się gdzieś jedynie w tle w zaledwie paru tekstach to i tak uważam że tematyka snów to jeden z lepszych przejawów twórczości tego pisarza.

Do najlepszych utworów tego zbioru zaliczyłbym: Sny w domu wiedźmy, Przez Bramy Srebrnego Klucza, Poza murem Snu, Hypnos i Z otchłani. Podobnie jak pozostałe utwory (choć te najbardziej) jest to unikatowa mieszanka fantasy, naukowej fantastyki i horroru, w której groza przyjmuje iście kosmiczny rozmiar, pojawiają się inne wymiary, rzeczy spoza czasu i przestrzeni wymykające się ludzkiemu pojmowaniu, do których dochodzą jeszcze quasi-filozoficzne rozważania, a sam Lovecraft okrasza to wszystko swoją własna kosmogonią wszechświata... Robi wrażenie! Weird fiction - teraz rozumiem dlaczego ukuto ten termin, proza Lovecrafta jest naprawdę wyjątkowa i dziwna. Podobnie jak bohaterowie sam mało nie postradałem zmysłów przy czytaniu! Utwory Lovecrafta to nie tylko jakieś tam horrorki o potworach (choć to też), to raczej fascynacja nieznanym, podświadomością, niezmierzoną głębią kosmosu, wiedzą zakazaną człowiekowi i leżącą poza jego możliwościami poznania, a to wszystko przeraża chyba bardziej.

Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie delikatna strona tego pisarza, objawiająca się w takich nostalgicznych, pesymistycznych i pięknych opowiadaniach jak Droga Iranona czy Celephais. Nie mogę oprzeć się wrażeniu że bohaterowie opowieści Lovecrafta to często jego alter ego. Widać że Lovecraft był niesamowitym marzycielem szukającym baśniowych krain i ucieczki od marazmu, pustki i miałkości przyziemnego życia. Hipochondryczny i odizolowany samotnik z Providence śnił i marzył o odległych krainach oraz rzeczach niedostępnych zwykłym śmiertelnikom. Przykłady tego mamy w tym zbiorze. Kilka krótkich kilkustronicowych zaledwie tekstów będących próbą zapisania własnych snów przez Lovecrafta. Może nie są to najlepsze opowiadania ale stanowią nie lada ciekawostkę dla fanów pisarza.

Sny o terrorze i śmierci to bardzo spójna i wyważona antologia, w której marzenia mieszają się z koszmarami, opowieści bardziej fantazyjne występują na przemian  z czystą grozą, a ich dopełnieniem są sztandarowe powieści autora - Przypadek Charlesa Dextera Warda oraz W poszukiwaniu nieznanego Kadath. To jak Lovecraft postrzegał zjawisko snu jest w równej mierze niepokojące co piękne... na pewno jest to fascynujące i warto zapoznać się z tym tematem w lovecraftowskim wydaniu, zwłaszcza jeśli mamy już za sobą bardziej znane mity o Cthulhu.

Ocena: 6/6

Życie legendarnego pijaczyny

"Zapiski starego świntucha" Charles Bukowski (1969)

Noir Sur Blanc, 2002 r. 304 s.

"Zapiski starego świntucha" składają się z trzech elementów: felietonów pisanych przez Bukowskiego do gazety "Open City" w których wypowiada się na różne kwestie społeczne i polityczne, anegdot z własnego życia, oraz z jego paru opowiadań. To właściwie typowy Bukowski z całym dobrodziejstwem inwentarza w postaci jego owianego złą sławą (czy może raczej legendą?) życia. Jego hmmm... "przygody" czytałem z mieszaniną podziwu i odrazy. Naprawdę trudno o większego sukinsyna wśród pisarzy którego wyczyny i życie na marginesie społeczeństwa byłyby tak fascynujące i odrażające zarazem. Kawał patologii, ale powiedziałbym też że jego życie to była istna kwintesencja tragikomedii, a przynajmniej na to wygląda gdy się to wszystko czyta. Nie raz wybuchnąłem śmiechem by za chwilę się zasępić. Jest gorzko, nawet bardzo gorzko, a Bukowski nie szczędzi nikomu, zwłaszcza sobie. Spod oparów alkoholu, upodlenia seksualnego i życia trampa, przebija jednak parę prawd egzystencjalnych, nie są więc te opowieści pozbawione refleksji. Całość tchnie natomiast niesamowitą szczerością i autentyzmem. Bukowski przynajmniej nie wciska kitu i nie stara się upiększać swoich historii jak to czynią inni literaci. 

"Intelektualista to człowiek mówiący zawile o rzeczach prostych; artysta - to człowiek mówiący prosto o rzeczach zawiłych."

Kilka kwestii mnie jednak zaskoczyło. Na przykład to że choć Bukowski zaliczany jest do grona bitników i naczelnych pisarzy ruchu Beat Generetion, to sam zdecydowanie się od niego odcinał i ostro krytykował Burroughsa, Ginsberga czy Kerouaca. I choć był wiecznym nonkonformistą i buntownikiem to jednak potępiał gwałtowną rewolucję. Ciekawe też jest to co pisze o seksie i o seksualności jako takiej. Natomiast jego opowiadania? Kilka naprawdę świetnych, kilka (a właściwie zdecydowana większość) dziwnych, chorych i popieprzonych, z być może celowym nonsensem? A być może ich po prostu nie zrozumiałem. "Zapiski starego świntucha" to pozycja głównie dla fanów Bukowskiego ale też i dla tych którzy chcą poznać choć trochę jego burzliwe i zwariowane życie.

"Różnica między Sztuką a Życiem polega na tym, że Sztuka jest znośniejsza."

Ocena: 4/6

środa, 18 lutego 2015

Do gwiazd, poza czas i przestrzeń i jeszcze dalej...

"2001: Odyseja Kosmiczna" Arthur C. Clarke (1968)

Visa-a-Vis etiuda, 2008 r. 200 s.

Kiedyś byłem zachwycony filmem Stanleya Kubricka, ale teraz po zapoznaniu się z literacką wersją ten zachwyt znacznie przygasł. Prawdziwy geniusz jest w powieści Clarke'a! Historia tak książki jak i filmu jest dość długa i skomplikowana, obie wersje powstawały równocześnie, a Clarke i Kubrick wielokrotnie się konsultowali. Zainteresowanych szczegółami tej współpracy odsyłam do artykułu: http://esensja.stopklatka.pl/film/recenzje/tekst.html?id=485

Ja jednak jestem zdania że Kubrickowa "Odyseja" to jedynie wizualne odbicie tego co mamy w książce (co prawda perfekcyjne pod względem formy ale tylko odbicie). I choć wciąż jest to arcydzieło sztuki filmowej, to jednak TYLKO i AŻ filmowej. Kinematograficzne mistrzostwo formy, ale braki w treści po obcowaniu z powieścią są uderzające! To właściwie dwa różne media, które łączy przede wszystkim tytuł i ogólna koncepcja.

"Dziwnym zrządzeniem losu w naszej galaktyce, którą jest Droga Mleczna, znajduje się około stu miliardów gwiazd. Tak więc dla każdego człowieka, który kiedykolwiek stąpał po Ziemi, świeci jedna gwiazda naszej Galaktyki."

Uważam że powieściowa "Odyseja Kosmiczna" góruje nad ekranizacją. Śmiem twierdzić że jest ona jeszcze bardziej widowiskowa! Dopracowana pod względem zgodności naukowej (co nie dziwi, wszak Arthur Clarke był fizykiem i astronomem), a przy tym emocjonująca. Przez chwilę możemy się poczuć naprawdę jak w kosmosie. A ostatnie rozdziały mówiąc kolokwialnie rozwaliły mi mózg :) Czytałem z otwartą gębą. Science fiction - jeśli można coś nazwać definicją tego terminu to jest nią niechybnie ta powieść. Wymieszanie nauki z fikcją w idealnych proporcjach. Ale kto wie czy jedynie fikcją? Opisana w "Odyseji.." hipoteza na ewolucję człowieka i nasze pochodzenie wydaje mi się tyleż niepokojąca co raczej piękna. Powiem więcej, chciałbym aby Arthur C. Clarke miał rację. Po dotarciu do ostatniej strony byłem dość oszołomiony i rozstrojony (mój osobisty symptom że przeczytana właśnie książka była szczególna i wybitna), a o poruszanych w niej kwestiach, tezach i hipotezach myślałem przez dłuższy czas i cały czas myślę. Na mnie "Odyseja Kosmiczna" wywarła (adekwatnie do nazwy) kosmiczne wrażenie. Co więcej, okazała się ona paradoksalnie straszną i piękną książką zarazem, może to nietypowe w stosunku do kategorii SF ale tak właśnie na mnie zadziałała. Arcydzieło literatury kosmicznej. Powieść dla ludzi którzy patrzą w gwiazdy i mają poczucie że istnieje coś większego niż człowiek i my sami... choćby był i to sam bezmiar kosmosu i wszechświata.

"Bez broni, którą tak często zwracał przeciwko sobie, Człowiek nigdy nie podbiłby świata. Włożył w nią całe swoje umiejętności, ona zaś służyła mu dobrze przez wieki. Jednak teraz - dopóki istnieje broń - Człowiek otrzymuje czas na kredyt."

Ocena: 6/6

wtorek, 17 lutego 2015

Syreni urok

 In Flames Siren Charms (2014)

"In Flames się skończyli, gay metal, emo itp. itd." Nie mogę jak słucham takiego pierdolenia! Ortodoksyjni wyznawcy metalu jak zwykle wiedzą najlepiej. Przecież każdy kto jako tako słucha tego zespołu zdaję sobie sprawę że już dawno odeszli oni tego co zwykło nazywać się melodic death metalem. I to od dwóch czy trzech ostatnich płyt. Właściwie to już piąty album Clayman był zmianą na coś innego niż typowy metal z Gotheburga pokroju Dark Tranqulity czy Arch Enemy. In Flames wpracowali własny styl, lżejszy, bardziej melodyjny i emocjonalny. I tak każda kolejna płyta bardziej odchodzi od założeń szwedzkiej szkoły melodyjnego death metalu. To określenie już się nawet nie kwalifikuje do opisania ich muzyki, to nawet ledwo metal, coś pomiędzy metalem a rockiem. Ale ja się pytam, czy to źle? Czy trzeba zawsze napierdalać? Uważam że takie złagodnienie brzmienia zespołu to nic złego. Jak mi pokazują In Flames z ich jedenastą płytą Siren Charms, wciąż potrafią sprawić mi wiele przyjemności. Tak! Tego albumu słuchałem z dużym zapałem i sprawił mi wiele radości. Ale nie jestem obiektywny. To bowiem jedna z moich ulubionych kapel i żadnej ich płyty nie uważam za słabą. Najnowszej też nie.

"My destination, my mission, my intuition. 
So close I feel it changing me."

Na pierwszy rzut ucha ta płytka rzeczywiście może sprawiać słabe, nijakie wrażenie. Ale powiadam wam - to tylko złudzenie! Drugie, trzecie słuchanie i się wkręcamy! Kawałki zaczynają wpadać w ucho i ani się obejrzałem śpiewałem z Andersem Fridenem refereny! To typowe In Flames z ostatniego okresu, najbardziej mi przypomina Soundtrack to your Escape. Śpiewane, piosenkowe, emocjonalne, dalekie od metalu, ale nie uważam tego wszystkiego za wady. Przeciwnie, ta muzyka jest relaksująca i przyjemna tylko trzeba to dostrzec, zdjąć klapki ograniczonego metalowca. Podejść do tego jak do lekkiej prostej płytki, bo taka właśnie jest. Za najlepsze utwory uważam otwierające In Plain View i zamykające Filtered Truth. Nie sposób nie pokrzyczeć z wokalistą: Deeeeep insiiiiide! czy Howw cooome you feeel so alone?! Uwagę zwraca też When the World Explodes z damskim wokalem. Najmocniejsze jest natomiast Everything's Gone. Generalnie wszystkie kawałki są na zbliżonym poziomie. Więc albo komuś cała płyta nie przypadnie do gustu albo cała mu się spodoba. U mnie zdecydowanie to drugie.

"Deep inside
The memories that are left behind
Close my eyes
i've been hopelessly lost in the fear"

Siren Charms to nie jest może to czego fani metalu by oczekiwali od tak uznanego zespołu, zwłaszcza na tle najnowszych dokonań innych kapel może słabo wypadać (przykładowo Soilwork cały czas trzyma się melodyjnego szybkiego metalu), ale sama w sobie nie jest tak zła jak wszyscy mówią. Zbastujcie trochę! To niezła płytka, być może najsłabsza na tle ich całej dyskografii i szybko może się znudzić ale wciąż niczego sobie. Lekkie, przyjemne piosenki do posłuchania w typowym dla In Flames stylu. Kto jest prawdziwym fanem tej szwedzkiej kapeli powinien to dostrzec a nie pieprzyć głodne kawałki o "sprzedaniu się" i "komercji".

 

1. In Plain View                  
2. Everything's Gone      
3. Paralyzed                     
4. Through Oblivion    
5. With Eyes Wide Open
6. Siren Charms
7. When the World Explodes
8. Rusted Nail
9. Dead Eyes  
10. Monsters in the Ballroom
11. Filtered Truth 

Ocena: 4/6

Niewytłumaczalny fenomen szwedzkiego boomu

"Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" Stieg Larsson (2005)

Czarna Owca, 2008 r. 640 s.

Kurde bela! Co jest?! O co chodzi? Skąd ten cały kult i szum? Po prostu dobry kryminał jakich wiele (tak, jakich wiele! wystarczy tylko dobrze poszukać) i nic więcej. Nic rewolucyjnego, nic wybitnego, czy ponad to co prezentuje reszta szwedzkich (i nie tylko szwedzkich) kolegów po fachu Stiega Larssona. Przykład świetnego marketingu i reklamy bo inaczej tego boomu wytłumaczyć nie potrafię. Oto jak łatwo dajemy sobie wcisnąć i uznać za wielce ponadprzeciętną książkę z etykietką "bestseller". Wkurza mnie to bo równie dobrze taki rozgłos mogło uzyskać wielu innych autorów. Larsson wcale nie pisze jakoś wyraźnie lepiej od Mankella, Nessera, Edwardsona, powiedziałbym że wszyscy są na podobnym poziomie, może jedynie Larsson jest najbardziej przystępny, ale to i tak nie wyjaśnia tak olbrzymiej popularności. Cóż, ten fenomen pozostanie chyba dla mnie zagadką. 

Skupię się jednak na samej powieści. "Mężczyźni którzy nienawidzą kobiet", ciekawy, intrygujący tytuł (choć nie da się ukryć że jest w nim pewien spoiler). Mimo mojej wcześniejszej krytyki uważam że to jest naprawdę dobra i wciągająca powieść w swoim gatunku, z precyzyjnie skrojoną intrygą i wyczuwalnym klimatem. Umiejscowienie akcji na jednej wyspie przywodzi na myśl twórczość Agathy Christie (motyw zamkniętego pokoju). Również rozwiązanie zagadki potrafi zaskoczyć i to nie raz. Sprawa Harriet, dzieje rodziny Vangerów i dochodzenie do prawdy przez Blomkvista to zdecydowanie najmocniejszy punkt powieści. 

Problem jest gdzie indziej. Autor cierpi bowiem na słowotok. Książka jest niepotrzebnie rozwleczona, wątek Wennerstrona i machlojek finansowo-gospodarczych czy też wszystko co dzieje się wokół czasopisma "Millenium" uważam za zbędne, nudne i nic nie wnoszące do akcji. Ukrócenie powieści o jakieś sto, dwieście stron na pewno by jej nie zaszkodziło. A już zupełnie obyłoby się bez ostatnich osiemdziesięciu stron, gdzie po rozwiązaniu głównej zagadki Larsson ciągnie ten nudny wątek Wennerstroma nie wiadomo po co i w jakim celu, skoro napięcie już opadło. Strasznie się męczyłem czytając końcówkę. Postacie? Nie mam większych zastrzeżeń. Ani na plus ani na minus. Aczkolwiek Lisbeth Salander i Blomkvist raczej nie zapiszą się w mojej pamięci.

Duże oczekiwania i wymagania miałem względem tego tytułu. A im większe nadzieje tym większe rozczarowanie. Dobre czytadło, umiarkowanie wciągające, przystępnie napisane, z paroma chwilami napięcia i zwiększonego zaciekawienia. To samo mogę powiedzieć o wielu już przeczytanych przeze mnie kryminałach, czytało się też jednak i zdecydowanie lepsze. Dla kogoś kto przygodę z tym gatunkiem zaczyna od powieści Larssona rozumiem że może to być rewelacja i zachwyt. Mnie nic nic nie zachwyciło, prędzej zirytowało. Nie mam ochoty przekopywać się przez następną sześciuset-stronicową cegłę Larssona przeładowaną niepotrzebnymi detalami i wątkami. Po prostu wolę autorów nie rozdrabniających się, bez dłużyzn i wodolejstwa, skupiających się na samym wątku kryminalnym.

Ocena: 3/6

poniedziałek, 16 lutego 2015

Anegdoty mafiosa czyli Pruszków od kulis

"Masa o pieniądzach polskiej mafii" Artur Górski, Jarosław Sokołowski

Prószyński i S-ka, 2014 r. 272 s.

Hmm... no nie powiem, ciekawa była to lektura. Wyczyny pruszkowskiej mafii o których nie miałem do końca właściwego pojęcia. Bo nie wystarczy obejrzeć serialu "Odwróceni" by poznać sekrety polskich mafiosów. "Masa" odsłania kulisy biznesu jakim była polska mafia, wszystkie źródła ich zarobku i całej tej potężnej fortuny (zakładając oczywiście że mówi prawdę i nie konfabuluje). Po przeczytaniu odnoszę wrażenie że gang pruszkowski to była naprawdę śmiała i prężnie prosperująca firma a nie tylko zbiorowisko "łepków" i zabijaków. Choć oczywiście krwawych i brutalnych historii "Masa" czytelnikowi nie szczędzi. Rewelacje i liczne anegdoty "Masy" czytałem naprzemiennie z uśmieszkiem na twarzy, zadziwieniem, (podziwem nawet może?) z jednej strony oraz z przejmującą zgrozą, odrazą, pogardą i obrzydzeniem z drugiej strony. Wszystko to spisane prostym, kolokwialnym językiem ale to może nawet lepiej, więcej bowiem w tym autentyczności (trudno zresztą wymagać od tego typu książki finezyjnych literackich frazesów). 

Ciekawa jest również forma, wywiad, nieustający dialog między dziennikarzem Arturem Górskim a Jarosławem Sokołowskim. Górski niekiedy specjalnie podpuszcza swojego rozmówcę, udaje głupiego, naiwnego, bądź go prowokuje do dalszych wywodów, a czasem nawet się z nim spoufala. Nie wiem co by to miało oznaczać ale wrażenie zostawia takie jakby całość to była rozmowa kumpli, co prawda z dwóch różnych światów, ale jednak kumpli (gdzie jeden próbuje zrozumieć drugiego). Natomiast w wypowiedziach "Masy" wyczuć można lekkie tony chwalenia się, szczycenia, może nawet dumy z opisywanych wyczynów? I to przeraża chyba jeszcze bardziej. Ale czy można mu się dziwić? Pruszkowscy mieli przysłowiowe "życie jak w Madrycie" kiedy reszta szaraczków prowadziła spokojną egzystencję lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Warto choćby po to przeczytać "O pieniądzach polskiej mafii". Jest też w tej historii mafijnych bogactw i baletów jakiś zapis epoki lat dziewięćdziesiątych i posmaku pierwszych dóbr z zachodu. Dla mnie była to podróż do czasów mego dorastania. I pomyśleć że piłem sobie soczek "Dr Witt" taki nieświadomy tego kto za tym stał :P

Ocena: 4/6

niedziela, 15 lutego 2015

Napluj na ten dziennik i dorób do tego ideologię, czyli jak zarobić miliony na ludzkiej naiwności

"Zniszcz ten dziennik. Kreatywna destrukcja" Keri Smith

Grupa Wydawnicza KE.LIBER, 2014 r. 224 s.

"To książka inna niż wszystkie, które dotąd widzieliście. To dziennik który pozwala przekształcić destrukcję w kreację, uruchomić wyobraźnię i wyrazić swoje emocje! Wykorzystując pomysłowo, lecz osobliwie zilustrowane szablony, uznana artystka Keri Smith zachęca do dokonywania aktów destrukcji i eksperymentów w dzienniku, aby rozbudzić prawdziwy proces tworzenia. Ideą dziennika jest jego kreatywne „zniszczenie”, „pobrudzenie”, „postarzenie” poprzez dowolną, bardzo osobistą, czasem abstrakcyjną, ale zawsze twórczą interpretację zadań zaproponowanych na jego stronach. Polecenia te mogą wydawać się niekonwencjonalne: dziurawienie stron, malowanie dłońmi, zalewanie kawą, zgniatanie kartek czy zabranie dziennika pod prysznic - nie należy jednak rozumieć ich zbyt dosłownie ale jedynie jako podpowiedzi mające na celu wykorzystanie własnej wyobraźni do różnych form artystycznego wyżycia się i utrwalenia swoich stanów ducha, wrażeń i obserwacji z otaczającego świata. Każdy dziennik jest niepowtarzalnym dziełem jego twórcy oddając jego osobowość i postrzeganie rzeczywistości."

Ech...ciekawy eksperyment z formą książki ale nie kupuje tego. Może gdyby było to po prostu rozdawane lub sprzedawane za symboliczne dwa złote, tyle ile kosztują zwykłe czyste zeszyty? Bo publikacji "Zniszcz ten dziennik" zdecydowanie do nich bliżej niż do pełnoprawnych książek wypełnionych treściami. Po wykonaniu wszystkich zaleceń autorki ów dziennik zbliży się wyglądem do zaschniętych rzygowin. A to wszystko może być twoje za jedyne 30 zł! Pluję sobie w brodę że ja na to nie wpadłem! Gdybym wiedział co ludzie dają sobie wcisnąć i że na czymś takim da się zarobić!

Jeśli ten dziennik pobudza jakaś "kreatywność" to jest to kreatywność trzyletniego dziecka które maże, smaruje i drze kartki wyżywając się ile jej dziecięca dusza zapragnie. Nawet jeśli jesteś osobą skłonną do robienia takich rzeczy i bazgrania po kartkach to zastanów się czy potrzebujesz wskazówek autorki by to wszystko zrobić? Każdy kto dysponuje zeszytem ma taki "Zniszcz te dziennik" w domu. I może sam sobie wymyślać zadania lub bawić się z drugą osobą w "kreatywną destrukcję", co jest chyba bardziej twórcze niż podążanie za zadaniami pani Keri Smith.

Oczywiście mamy zastrzeżenie że owych poleceń "nie należy rozumieć zbyt dosłownie" (no proszę! niemal jak w "Biblii"! czyli że mogę "metaforycznie" zgnieść kartkę!). Domyślam się że całość stworzona została z dystansem i tak należy do niej podchodzić ale czemu miałoby to na dłuższą metę służyć? Owszem, zadania brzmią absurdalnie i wywołały na mojej twarzy przelotny uśmiech, ale czy tego rodzaju żart/eksperyment wart jest 30 złotych? Czy frajda płynąca z niszczenia papieru jest tyle warta? Nie wydaje mi się.

Tak czysto hipotetycznie. Zastanawiam się czy jakakolwiek biblioteka zakupiła egzemplarz tego dzieła? :D Byłby to prawdziwy precedens, książka jednorazowego użytku, wracająca po pierwszym czytelniku w strzępach.
- Zniszczył pan książkę. Musi pan odkupić!
- Ale autorka mi tak kazała!

Ocena: 1/6

piątek, 13 lutego 2015

Bida z nędzą czyli szara egzystencja według Jarmuscha

Stranger than Paradise / Inaczej niż w raju (1984)


O czym to jest film? Dwójka amerykańskich młodzieńców wraz z koleżanką z Europy snują się po Ameryce przez cały seans bez celu i bez sensu. Koniec streszczenia. To cały film. Właściwie na tym można by poprzestać. Nuda, nic się nie dzieje jak to mówili w "Rejsie" o polskich filmach. A teraz z kolei nuda w amerykańskim filmie. Tylko przez tę nudę przez ten pozorny stan określany jako "nic się nie dzieje" Jarmusch mówi nam bardzo dużo. 

"You know, it's funny... you come to someplace new... and everything looks just the same."

To film o tym że gdziekolwiek byśmy się nie ruszyli zabieramy tam siebie. Ostatnio przeczytałem takie zdanie u Neila Gaimana: "Ludzie wierzą, że będą szczęśliwi, jeśli przeprowadzą się w jakieś inne miejsce, lecz przekonują się, że to tak nie działa. Gdziekolwiek się udasz, zabierasz tam siebie." O tym też między innymi opowiada nam Jim Jarmusch swoim filmem. Gonimy za marzeniami, myśląc że gdzieś tam będzie nam lepiej... ale to wszystko chyba jest w naszej głowie. Bohaterowie filmu mają nadzieję na swoje El Dorado ale nie mogą go odnaleźć. Mityczna Floryda przestała być już krainą marzeń. To samo tyczy się całej Ameryki. Ten film odczarowuje nam mit amerykańskiego snu. Kuzynka Eva przyjezdna z Europy Wschodniej przekonuję się na własnej skórze że Ameryka funkcjonująca w naszej świadomości jako kolorowy kraj gdzie wszystko się udaje to fałsz. Jest zupełnie inaczej niż w raju. Szara rzeczywistość jak wszędzie. Notabene nie widziałem chyba drugiego filmu gdzie pozostawienie go czarno-białym byłoby tak uzasadnione i tak współgrało z opowiadaną historią. Młodzi ludzie błąkają się bez perspektyw w tej szarości, a nad całością unosi się jakiś taki ponury egzystencjalizm Camusa czy Sartre'a. Jednostka jest skazana na wolność i nie potrafi się w tej wolności odnaleźć. Bezsens i beznadzieja egzystencji, oto co zostało. 

-I'm going to Cleveland in about a week.
-Cleveland, beautiful city. It's got a big, beautiful lake. You will love it there.
-Have you been there?
-No, no.

W filmie Jarmuscha grają naturszczycy. Nie żadni znani aktorzy i to jest kolejną jego siłą. Sceny są naturalne i takie z życia. Wrażenie zrobiła na mnie zwłaszcza scena picia piwa. Dwóch kolegów po prostu siedzi i w ciszy pije piwo. Nie mają sobie nic do powiedzenia. Tylko to siorbanie piwa... Niby nic, a jednak takie życiowe... Stranger than Paradise to film nie tylko o Ameryce, to przypowieść uniwersalna, stojąca w opozycji do efektownego opowiadania i obrazowania typowego dla Hollywoodu. Sztandarowy przykład kina niezależnego. Realizm, może nawet naturalizm. Warto obejrzeć i wyciągnąć z niego własne refleksje, choć nie jest to typ kina z którego czerpie się przyjemność. Jak mówiłem, film jest naprawdę nudny i się ciągnie, ale jest tak dlatego że życie właśnie takie czasami jest. Bardzo prawdziwy film, pokazujący rzeczywistość taką jaka ona jest, bez kolorowania i upiększania.

Powrót przebierańców z Iowa

  Slipknot .5 The Gray Chapter (2014) 

Sześć lat. Tyle fani Slipknota musieli czekać na nowy piąty album. Nie jest to zbyt płodny zespół, ale pierwsze trzy płyty w pewnych kręgach mogą uchodzić za kultowe. Inaczej miała się rzecz z czwartym krążkiem All hope is gone. Spadła na niego fala krytyki. Fakt że odstawał od poprzednich (chociaż mi osobiście się podobał). Jednak nadzieje fanów na kolejny krążek były tym większe. Może nie jestem aż takim wielbicielem i wyznawcą by paradować w ich koszulce, ale po prostu lubię ich muzykę i mam do nich sentyment. No i byłem ciekaw. Czasem taki powrót po latach i dla mnie i dla zespołu jest miłym zaskoczeniem. Wiadomo że nie jestem już w gimnazjum, no i ile mam lat żeby się jarać Slipknotem? ;) Myślałem że "wyrosłem" z ich muzyki. Jak się okazuje nic bardziej mylnego.

"Step inside! See the devil in I!"

To Slipknot w starym dobrze znanym stylu. Płyta jest mocniejsza od poprzedniej i nie ma co ukrywać zwyczajnie lepsza. Są tu dobrze wyważone proporcje między metalowym łojeniem a "piosenkowym śpiewaniem" (taki śmieszny termin :D ale mam nadzieję że wiadomo o co chodzi). Ktoś mógłby pomyśleć że udzielanie się Corey'a Taylora w rockowym i łagodniejszym Stone Sour stępiło jego wokal. Błąd. Wokalista ten wciąż potrafi ryknąć, krzyczeć i wypluwać z siebie słowa z niesamowitą szybkością tak jak to było na pierwszych płytach Slipa. Momentami z kolei potrafi łagodnie zaśpiewać co też jest dla niego charakterystyczne. W warstwie instrumentalnej to również typowy Slipknot którego styl rozpoznaje się po pierwszych uderzeniach perkusji, gitar i innych efektów dźwiękowych.

"Walk with me
Don't let this fucking world tear you apart!"

Parę słów o numerach. Moim faworytem jest niewątpliwie Custer. Esencja agresywnego stylu tego zespołu. Powtarzająca się fraza: "Cut! Cut! Cut me up! And fuck! Fuck! Fuck me up!" nie wydaje się może zbyt inteligentna ale brzmi świetnie. Idealny numer na tzw. wkurwa i wyładowanie emocji. Na drugim miejscu są The Negative One i singiel The Devil in I. Do obu powstały teledyski. Bardzo dobrze wyważone numery z chwytliwymi refrenami. Generalne 3/4 utworów na tej płycie to metalowy wpierdol zwrotek przeplatany chwytliwym refrenem. Pozostałe piosenki to te takie typowe quasi-ballady slipknotowe, tudzież wolniejsze utwory, które się rozwijają w mocniejsze brzmienie (Goodbye, If Rain is what you want, czy otwierające intro XIX). Właściwie to nie ma tu czegoś takiego jak "słabszy kawałek". Każdy jest porcją która zadowoli fana slipknotowego brzmienia. Problem pojawia się gdy słuchamy całej płyty od góry do dołu. 14 utworów to dużo. Może się pojawić wrażenie zmęczenia materiału. To płyta której lepiej słucha się po kawałku. Co do warstwy tekstowej. Nigdy nie była to erudycja, ale przecież nie tego oczekujemy od zespołu który nagrał kiedyś utwór zatytułowany People=Shit. Ale jakoś tak czuje że za stary już jestem na takie teksty jak "Die and fuckin love me!" czy "The world will never see another crazy motherfucker as you!". Trochę się czepiam, bo te teksty w sumie fajnie brzmią wypluwane przez Coreya. O ile się zbytnio nad nimi nie zastanawiamy to jest okej, takie tam do pokrzyczenia.

 


Podsumowując, jest to bardzo udana płyta. Panowie z Iowa pokazali że po latach wciąż potrafią wyjść z dobrym materiałem. Może nie jest to wyrafinowany i skomplikowany metal ale .5 The Gray Chapter przeniosło mnie w czasy wieku gimnazjalnego kiedy to szalałem przy pierwszej płycie Slipknota :) To właśnie taka dobra płyta do poszalenia i przypomnienia sobie stylu tego zespołu z horrorowatym wizerunkiem jego członków :)
  1. XIX
  2. Sarcastrophe
  3. AOV
  4. The devil in I
  5. Killpop
  6. Skeptic
  7. Lech
  8. Goodbye
  9. Nomadic
  10. The One That Kills The Least
  11. Custer 
  12. Be Prepared for Hell
  13. The Negative One
  14. If Rain is what you want
Ocena 5/6

czwartek, 12 lutego 2015

Tysiąc druga książka którą musisz przeczytać

"1001 Książek które musisz przeczytać" Peter Boxall

 wydawnictwo Elipsa, 2008 r. 960 s.

Kiedy to tomiszcze wpadło w moje ręce cieszyłem się jak dziecko. Oto teraz przede mną prawda objawiona! Posiądę wiedzę o wszystkim co warto przeczytać! Ha! ha! ha! ...po przebrnięciu przez te tysiąc stron schodzę jednak na ziemię. Tytuł zamieniłbym na "1001 książek które możesz przeczytać ale nie musisz". Są w tym zestawieniu takie oczywiste "evergreeny" i "must read" o których każdy słyszał, ale sporo jest tytułów bez których znajomości można się obejść i bez których da się żyć, nawet jeśli jest się zapalonym bibliofilem. A sporo też pominięto. Przeczytanie całego tego tysiąca zajęłoby by pewnie z dziesięć lat (zakładając że średnio czytalibyśmy 100 książek na rok) i co byłoby oczywistą głupotą bo ktoś nam tak objawił jedyną "słuszną" listę. Szkoda życia. Polski tytuł nie zawiera jeszcze tej końcówki - before you die. Zapewne wydawcy uznali że byłoby to zbyt makabryczne: "...które musisz przeczytać przed śmiercią!" Na drugiej stronie natomiast zamieszczono ilustrację kościotrupa pochylonego nad książką, hmm, doceniam ten dowcip i te "memento mori" twórców :)

Ta książka to przede wszystkim świetny przewodnik po literaturze i jej historii i tak należy ją traktować. Mamy tu przegląd przez wszystkie epoki i możemy obserwować jak powieść ewoluowała, jak historia, kultura i ówczesne problemy społeczne znajdowały swoje odbicie w tematyce literackiej. W sumie dużo nowego się dowiedziałem, zwłaszcza o powieściach wiktoriańskich, modernistycznych i postmodernistycznych. Poznałem też nieznanych mi wcześniej autorów prozy eksperymentalnej, których twórczość wydała mi się intrygująca i warta zapoznania (Georges Perec, Italo Calvino, Georges Bataille).

Autor w przedmowie zaznacza że skupiono się tu głównie na gatunku powieści, pojawia się co prawda parę opowiadań i nowel, ale już dramatów czy poezji tu nie uświadczymy. Z jednej strony wiadomo, bo materiał byłby zbyt obszerny, a z drugiej na liście 1000 najważniejszych książek nie ma z tego powodu dzieł Homera, Szekspira czy innych ważnych dramaturgów, co może nieco wprawiać w konsternacje.

Jak natomiast oceniam notki o książkach? Tu jest bardzo różnie bo "autorów" jest wielu. Krytycy literaccy, znawcy literatury, wykładowcy, dziennikarze, a każdy inaczej tworzy tą jedną zaledwie szpaltę przeznaczoną na daną książkę. Są więc dobre omówienia zachęcające do lektury dzieła, ale są i niestety kompletne streszczenia (niekiedy nawet zdradzające zakończenie!). Widać też który tekst pisany był przez krytyka a który przez prawdziwego pasjonata. Ci pierwsi mnożą fachowe skomplikowane pojęcia, analizując i mędrkując, czasem aż do przesady; ci drudzy natomiast sprawiają że natychmiast chcemy dane dzieło przeczytać.

Co do samych książek. Spora ich część wydaje mi się chorobliwe nudna już po samym opisie. Jest tu dużo dzieł patriotycznych, ważnych dla danego kraju, ale niekoniecznie o wymiarze uniwersalnym. Tak jak my Polacy mamy swoje lektury które każdy rodak powinien znać (których w tym zestawieniu jest zaledwie kilka), tak tu znajdują się dzieła które obywatel danego kraju powinien poznać, ale ja już niekoniecznie i nawet nie mam zamiaru. Wałkowanie rewolucji, dyktatur, problemów klasowych i apartheidu po raz enty. Wiadomo, to jest ważne, ale dzieł w tej tematyce powstało na pęczki i chyba połowa tego tysiąca to właśnie one. Na szczęście druga połowa jest już interesująca. Jeśli natomiast trafiłby się polski czytelnik-zapaleniec który podjąłby się wyzwania rzuconego w tytule, to i tak nie będzie mu to dane, ponieważ część tych książek nie ma polskiego wydania. 

1001 książek które musisz przeczytać mimo licznych niedostatków (albo wręcz nadmiaru) oceniam bardzo pozytywnie. Bo nawet jeśli z tego tysiąca wynotowałem sobie trzysta interesujących mnie tytułów to i tak jest to ogromna liczba. Rzecz dla prawdziwych miłośników poważnej literatury. Tysiąca nie przeczytam ale była to bardzo solidna lekcja z historii powieści i jako interesujący się beletrystyką jestem zachwycony. Solidne kompendium które należy traktować z dystansem i przymrużeniem oka, a wiele możemy z niego wtedy wyciągnąć.

(ciekawostka: w zestawieniu tysiąca książek które musisz przeczytać znalazł się jeden komiks, mianowicie Watchmen Alana Moore'a)

Ocena: 5/6

poniedziałek, 9 lutego 2015