czwartek, 19 marca 2015

Devin Townsend + Periphery + Shining

Devin Townsend Project, 16.03.2015 r. Stodoła, Cena: 66 zł

Na ten koncert czekałem od dawna! I to nie na headlinera i supporty tylko po równo na wszystkie trzy zespoły, bo skład jest naprawdę mocarny. Przeczuwałem że to będzie wyjątkowy gig, obok którego nie można przejść obojętnie i po prostu muszę tam być. Nie myliłem się. Świetny show! Ale po kolei. 

Stosunkowo najmniej znane (a niesłusznie) norweskie Shining (nie mylić ze szwedzkim suicidal black metalowym Shining) to muzyka hmm... szalona. I to delikatnie mówiąc. To jakby zmieszać Dillinger Escape Plan, polskie Merkabah i Kvelertak. A to i tak niewiele o nich mówi. Wyrobili swój własny oryginalny styl: awangarda? experimental? W każdym razie bardzo zakręcony i skomplikowany metal z równie szalonym saksofonem. Periphery natomiast to już dość znany i uznany zespół. Czołowi przedstawiciele młodego nurtu djent. Math metal, mathcore, tech metal, jak by tego nie nazywać grają bardzo techniczną odmianę metalu. Polirytmia, częste łamanie rytmu, ale i nieco melodii i czystych zaśpiewów, to ich styl. Gwiazda wieczoru: Devin Townsend. O nim można by się długo rozpisywać. Ilość zespołów i projektów w jakie był i jest zaangażowany jest naprawę imponująca i daruję sobie ich tu wymienianie. Człowiek orkiestra, multiinstrumentalista, czerpiący z wielu przeróżnych gatunków i nieustannie eksperymentujący. Każdy jego utwór jest inny. W jego muzyce można się doszukać a to industrialu, a to progresywnego metalu, a to symfonicznego metalu czy klasycznego operowego śpiewu, a to gdzieś coś w stylu Meshuggah, a nawet coś zgoła popowego czy tanecznego. Zawsze jednak na poziome, nigdy nie obniżając artystycznych lotów. Przejdę już jednak do samego koncertu.

Pierwsza rzecz która mnie zaskoczyła - frekwencja. Spora! Nie spodziewałem się aż takiego zainteresowania. Ostatni raz w takiej kolejce do Stodoły (zawijającej się aż za klub) stałem przed Rise Against, Disturbed czy Children of Bodom, a więc bardzo znane zespoły. Widać Devin ma wielu fanów, a może to pierwszy występ Periphery w naszym kraju przyciągnął taki tłum? Pewnie jedno i drugie. W klubie natomiast tyle luda że aż ciasnota! Myślę - spoko, dawno nie byłem na czymś takim, ostatnio bywałem tylko na małych kameralnych koncertach. Muszę też przyznać że koncert zaczął się wcześnie i w miarę wcześnie się skończył. Pierwszy zespół: godzina 19. Devin skończył dwadzieścia minut po 22. Żadnej obsuwy, to na duży plus organizacji. Wszystko odbyło się według rozpiski. Lubię taki porządek i taki rozkład czasowy. A nie gdy czasami headliner zaczyna o dwunastej w nocy! Bądź co bądź powrót do domu też trochę zajmuje...

Dobra, zaczyna Shining. Z pierwszym numerem miałem obawy co do nagłośnienia, ale później było już w porządku. Wiedziałem mniej więcej czego się spodziewać, ale i tak zrobili na mnie wrażenie. Takich rzeczy nie słyszy się codziennie. Szalone połamane rytmy, ściana dźwięku wraz z jazzowym saksofonem, zwariowanymi klawiszami i stroboskopowymi światłami walącymi po oczach! Robi wrażenie. Tych którzy nie wiedzieli nic o tym zespole pewnie zamurowało, choć zaczęły się już pierwsze nieśmiałe podrygi pod sceną. Norwedzy zagrali w sumie sześć numerów, trzy z płyty Blackjazz: Madness and the Damage Done, Fisheye, Healter Skelter (nie, to nie cover Helter Skelter). Oraz trzy z nowszego krążka One One One: I won't forget, The One Inside, My Dying Drive (nie, nie My Dying Bride). Grane naprzemiennie dobrze się uzupełniały. Płyta Blackjazz jest bardziej skomplikowana i eksperymentalna, z kolei One One One ma prostszą bardziej rockową strukturę utworów. Obie płyty są jednak tak samo zdrowo popieprzone i energiczne. Z zespołu najbardziej aktywny był frontman. Zagadywał do publiczności i generalnie trzymał z nami kontakt. Co jakiś czas zdejmował gitarę i dawał popis na saksofonie. Poinformował też nas, że jako zespół początkowo grali po prostu jazz. Po czym zapytał: Do you like jazz music? Odpowiedź tłumu: Yeeeaaah! Do you like metal music? Jeeeeeee! How about jazz metal? I jazda dalej! Faktycznie ich muzykę można określić jako swego rodzaju jazz metal. Ładnie zamietli i śmiało mogliby grać jako gwiazda wieczoru. Wokalista zapowiedział że we'll be back soon, miejmy już nadzieję w roli headlinera a nie tylko supportu, bo naprawdę zasługują na więcej niż pół godziny grania. Prawdę mówiąc to wypadli lepiej niż Periphery...

 


Tak naprawdę to nie miał być wcale pierwszy występ Periphery w Polsce. Nie pamiętam który to był rok kiedy mieli supportować Dream Theater, ale jak się okazało w dniu samego koncertu (!) odwołano ich występ. Dobrze że aż takim fanem nie jestem i nie jechałem na nich bo bym się pewnie wkurzył. No nic, jest za to okazja teraz. Dużo fanów pod sceną się zgromadziło i zaczęli. ...ale co to? co oni grają? Do dupy nagłośnienie! Nie poznałem nawet że zaczęli swoim najbardziej znanym kawałkiem Icarus Lives. Wokalu w ogóle nie było słychać. Bardziej słyszałem typka który darł mi się nad uchem: I'm not an angel nor a demon spawn! Gravity is just a law i've wrought! :D Dopiero skapowałem że to ten ich szlagier! Później z czasem trwania koncertu wokal jakoś tam był słyszalny, ale wciąż słabo, ginął w nawale dźwięków. Same instrumenty też nie brzmiały czysto. I teraz zachodzi pytanie? Na ile to wina dźwiękowców, na ile samego zespołu, a na ile to specyfika tego rodzaju muzyki? Nawet słuchając w domowym zaciszu trzeba się skupić by wyłapać wszystkie dźwięki, to muzyka bardzo rozwarstwiona, która na pozór tworzy zmasowaną ścianę dźwięku ale jak się wsłuchać to wiele się tam dzieje i zmienia. Musi być naprawdę bardzo dobre nagłośnienie by na żywo to fajnie wyszło. No nic. Drugie poszło Make Total Destroy, również bardzo znany kawałek. I to by było na tyle ze znanych i lubianych. Później leciały już tylko i wyłącznie nowe numery, z wydanego dosłownie kilka dni temu podwójnego albumu Juggernaut: Alpha i Juggernaut: Omega. Poleciało sześć utworów, w takiej kolejności: The Scourge, Psychosphere, 22 Faces, The Bad Thing, Alpha, Graveless. I to kolejny minus - setlista. Co jest? Tylko po jednym numerze z pierwszej i jednym z drugiej płyty?! A jest tyle świetnych kawałków na pierwszej płycie że nawet ich nie zdołam wymienić! Lepszych od Icarus Lives! Tyle tam światła w tej muzyce! A na drugiej też jest w czym wybierać: Ragnarok, Erised, Masamune... tego mi najbardziej zabrakło. Widocznie podeszli do tego koncertu jako do typowego gigu promującego ich nowy krążek. A przecież należało się nam Polakom! Nie było koncertu wtedy to teraz powinniśmy usłyszeć tamte starsze numery! I co? Nie usłyszymy już nigdy na żywo Light, Jetpack Was Yes, Ow my Feelings i innych?! Pewnie nie. Szkoda. Ale... ale! Te wszystkie mankamenty przyszły mi do głowy po koncercie, na sucho i trzeźwo. Nie zmieniło to faktu że na samym występie Perpihery bardzo dobrze się bawiłem! Poszalałem sobie trochę, poskakałem, ludzie rozkręcili młynka, fajnie było :) Gość w przebraniu Spider-Mana został wywołany przez wokalistę na środek, celem rozkręcenia circle pita :) Nie było źle szczerze mówiąc. Pewnie gdybym stanął dalej i skupił się tylko na czystości bądź nieczystości brzmienia to wyszedłbym niezadowolony, a tak to skupiłem się na zabawie i czerpaniu radości z muzyki. Dawno nie byłem na żadnych "metalkorach" więc sobie odbiłem braki w tej muzyce. O dziwo jak słuchałem nowej płyty przed koncertem w domu, to wydała mi się ona cholernie nudna i odtwórcza, ale już na samym gigu brzmiała jakoś lepiej (mimo nagłośnienia) i dałem się wciągnać w wir koncertowego szaleństwa. Suma sumarum dobrze wspominam występ Periphery choć wiele rzeczy poszło nie tak i wiele mogło być inaczej.

 


Czas na Devina. Słowo wyjaśnienia, to nie był prawdę mówiąc koncert zespołu Devin Townsend Project. To był koncert Devina Townsenda. Z dwóch powodów. Raz, że jest on taką osobowością sceniczną iż przyćmiewa wszystkich wokół (autentycznie! zapomniałem że obok niego są też jacyś ludzie i grają!). A dwa, że grał też swoje numery, czyli te z projektu solowego, zatytułowanego po prostu Devin Townsend. Pojawił się też nawet jeden utwór z zespołu The Devin Townsend Band. Trochę to skomplikowane ale już przechodzę do rzeczy. Devin rozpoczął instrumentalnym utworem Truth. No może być. Takie na otwarcie, zamiast intra. Drugie było Fallout z najnowszej płyty. To lubię! You're on your own! You're always home! Aczkolwiek strasznie brakowało mi tu wokalu Anneke van Giersbergen. To się tyczyło wszystkich utworów z jej udziałem. Na płytach to było zawsze super i już się przyzwyczaiłem do wersji z tym damskim wokalem ładnie uzupełniającym wokal Devina. Ale cóż, Anneke niestety nie było. Trzecie poleciało Namaste. Devinowy klasyk. Dość thrashowe brzmienie, z szybką perkusją, porządnie rozruszało publikę. Rememeber! Naaamaasteee! Następne było też coś ze starszego reperturaru - Night. Bardzo przyjemny utworek. Taki trochę chilloutowy. Później z kolei poleciało Storm. Takie tam do pobujania się. No i Hyperdrive! Szlagier! Bardzo lubię. Także tą wersję bez wokalu Anneke. Następnie znowu coś nowego - Rejoice. Ach ach! Jakże tu brakowało tego damskiego: lari lari lara lara! :) Czy jakoś tak. Zamiast tego puste momenty. Ale Devin sam też dawał radę. Po tym był kolejny znany hit: Addicted! Niezła zabawa! Właściwie cały czas ludzie dobrze się bawili ale prawdziwie apogeum w moich oczach (i uszach) nastąpiło zaraz potem. March of the Poozers! Czyli najazd kosmitów w marszowym rytmie! Potężny numer na żywo! Ludzie oszaleli. Ja również :) Na uspokojenie poleciało A New Reign. Znowu dodałbym że brakowało mi tu Anneke ale już się pewnie robię zrzędliwy z tym... Po tym Devin powiedział: Enough of this melodramatic bullshit! Przyszedł czas na coś wesołego :) Lucky Animals! Co za piosenka! Co za ubaw i fun :D Niby takie popowe i infantylne ale ile dawało radości! Animals! Animals! And we're lucky! To angażowało do zabawy wszystkich, chyba nawet największych ponuraków :)  Po tej radosnej zabawie zabrzmiało równie pozytywne Life. Następnie Christeen (za tym akurat nie przepadam), a później dłuższa przerwa bo Devin się rozgadał :) Wydawało się że śmiechom nie będzie końca ale w końcu Devin zagrał nastrojowe Ih-Ah!. Bardzo intymna i romantyczna piosenka, nieco ironiczna zarazem jak to na Devina przystało. Swoj występ Devin zakończył utworem Kingdom, dla mnie taki se ten numer ale dla wielu ludzi chyba był świetny. I koniec, nie było bisów, bo na każdej trasie taki sam set.

 


Kilka słów o samym Devinie. Co za gość! Świetność tego koncertu zbudowała nie tylko dobrze brzmiąca muzyka (już nie takie złe nagłośnienie jak na Periphery, po prostu przywoite) ale chyba przede wszystkim jego osoba. Humor, dowcip, dystans do siebie i wszystkiego, luz, spontaniczność, charyzma, kontakt z publiką... Devin Townsend wszystkie te cechy posiada! Co chwila zagadywał i żartował i wychodziło to naturalnie! Autentycznie parę razy się uśmiałem jak na jakimś kabarecie czy stand-upie :D Nawet takie gadżety jak podświetlana gitara czy wizualizacje nie odwracają uwagi od osobowości Devina. Emanował energią którą dawał ludziom, a oni mu ją oddawali. Publika dopisała. Wszyscy świetnie się bawili, ja także to poczułem, jakąś jedność i sympatię, z ludźmi, z Devinem, z muzyką! Super koncert i doświadczenie :) Nawet na utworach które mniej mi podchodzą dobrze się bawiłem. To zasługa tak Devina jak i ludzi wokoło. Aż chciałoby się dłużej! Więcej takich eventów! I więcej takich niezblazowanych artystów jak Devin! Podsumowując baaaardzo udany koncert. I to za jakieś marne 66 złotych! W dniu koncertu zapłaciłem cenę przedsprzedażową! I to za trzy świetne zespoły! A teraz ceny przecież różnie stoją. Mniej znane zespoły i słabsze koncertowo liczą sobie czasem po stówie i więcej... Warto było - obłedny Devin Townsend, powiedzmy że niezgorsze Periphery i absolutnie muzycznie pojebane Shining!

poniedziałek, 9 marca 2015

Umiłowanie mądrości

"Świat Zofii" Jostein Gaarder (1991)

Czarna Owca, 2012 r. 560 s.

"Jest to pasjonująca powieść o piętnastoletniej dziewczynce. Zofia w tajemniczych okolicznościach odkrywa historię europejskiej filozofii. Książka integruje literaturę piękną z najprostszym z możliwych przekazem filozofii dla niefilozofów. Poprzez tę prostą i głęboką zarazem lekturę odkrywamy na nowo dawno już zapomniany albo nigdy nie poznany świat. Dzięki mistrzowskiemu przewodnictwu norweskiego nauczyciela filozofii, podążając śladami Platona, Sokratesa i Heideggera docieramy do SIEBIE SAMYCH otwierając się na niewyczerpane zasoby własnej mądrości i wrażliwości."

Potwierdzam powyższe i dodam od siebie że jest to w pewien sposób piękna książka. Odbieram ją nie tylko jako kurs filozofii dla młodzieży. Świat Zofii to przede wszystkim pochwała dla ludzkiej myśli, dla naszego człowieczego rozumu i naszej fantazji. Wyraz zdumienia i zachwytu nad tym cudem zwanym życiem.

"Gdyby ludzki mózg był tak prosty, że moglibyśmy go zrozumieć, bylibyśmy wtedy tak głupi, że nie zrozumielibyśmy go i tak."

Niezwykle przystępna synteza najważniejszych myślicieli i najważniejszych prądów myślowych w dziejach ludzkości. Samo stwierdzenie że ta książka jest "dla młodzieży" nieco zubaża jej wartość. Niejednemu dorosłemu zalecałbym lekturę tej książki. Co przeciętny Kowalski wie o filozofii? Jakieś migawki ze szkoły, pobieżne wzmianki, parę nazwisk i to pewnie tyle. Nie oszukujmy się, nie każdy jest też na tyle bystry i lotny by czytać ze zrozumieniem wywody samych filozofów. Ja też miewam kłopoty z odcyfrowaniem co dany autor/myśliciel miał na myśli. Z pomocą przyszedł Jostein Gaarder. Muszę przyznać że więcej wyniosłem ze "Świata Zofii" niż z semestralnego przedmiotu "Filozofia" odbytego na studiach. Niestety profesorowie filozofii (nie twierdzę że wszyscy ale większość) mają tendencję do zbytniego kombinowania, podwajania pojęć, nadmiernego intelektualizowania oraz silenia się na niepotrzebną erudycję. Brakuje mi w tym ludzkiej prostoty którą właśnie tu wykazał się Jostein Gaarder. Uniwersalne jest zatem to co Kierkegaard powiedział o heglowskim typie profesora: "Podczas gdy oddający się spekulacjom Pan Profesor wysokiego rodu wyjaśnia całe istnienie, w roztargnieniu zapomniał, jak sam się nazywa: że jest człowiekiem, po prostu człowiekiem, a nie fantastycznym punktem 3/8 jakiegoś paragrafu."

"Jesteśmy iskrą z ogniska rozpalonego wiele miliardów lat temu."

Obawiałem się że warstwa fabularna, czyli przygody samej Zofii Amundsen okażą się dla mnie zbyt infantylne i zwyczajnie nudne. Ale autor wybił mnie z tego przekonania mniej więcej w połowie książki. Żeby nie spoilerować zbytnio wyjaśnię że mam na myśli owe zabawy autora z rzeczywistością godne najlepszych pisarzy fantastycznych! Jeśli do tego dodamy jeszcze bardzo przystępny podręcznik filozofii to już mamy dwa w jednym. Iście intelektualna rozrywka, bo tym jest właśnie jej czytanie. 

"Żyjesz tylko przez maleńką chwilę życia przyrody. Kim będziesz za trzydzieści tysięcy lat?"

Jakieś minusy? Oczywiście że coś się znajdzie ale to drobiazgi. Za mało filozofii Wschodu, za mało Heideggera i Nietzsche'go, dorzuciłbym jeszcze Schopenhauera, a ze współczesnych Ciorana. Można też się przyczepić do dialogów i konstrukcji postaci. Tutaj autor jakby się zbytnio nie przykładał (uporczywe i natrętne powtarzanie "Wyjaśnij!" lub "To bagatelka, Zosiu"). Gdzieniegdzie przebijają też poglądy samego autora, których młodszy czytelnik zapewne nie wyłapie. Ja przymknąłem na to oko. Poza tymi detalami cała reszta jest świetna! Dzięki Gaarderowi znowu rozkochałem się w filozofii, dostałem sporo solidnego materiału do przemyśleń oraz uporządkowałem sobie wiedzę z tej dziedziny :)

"Bóg nie jest lalkarzem z teatrzyku kukiełkowego, który pociąga za sznurki i w ten sposób decyduje o wszystkim, co się dzieje. Taki "mistrz marionetek" kieruje kukiełkami z zewnątrz, jest więc "zewnętrzną przyczyną" ruchu laleczek. Bóg nie w taki sposób kieruje światem, Bóg kieruje światem przez prawa przyrody. Bóg więc - albo przyroda - jest "wewnętrzną przyczyną" wszystkiego, co się dzieje. Oznacza to, że cokolwiek się dzieje, jest konieczne."

Ocena: 6/6

środa, 4 marca 2015

Lovecraft po japońsku

"Remina - gwiazda piekieł" Junji Ito (2005)

J.P. Fantastica, 2014 r. 292 s.

"Z pewnego tunelu czasoprzestrzennego wyłania się tajemnicza planeta. Jej odkrywca, doktor Ooguro, na cześć swej jedynej córki nadaje jej imię Remina. Wkrótce dziewczyna staje się arcypopularną gwiazdą, tymczasem jej kosmiczna imienniczka zbliża się do Ziemi, po drodze niszcząc kolejne ciała niebieskie. Czy ten sam los czeka naszą planetę!?"

Nie jestem "mangowcem" ani specjalnym fanem japońskiej odmiany komiksu, ale od czasu do czasu lubię takową odmianę przeczytać. Tym razem padło na Junji Ito. Twórca mangi z gatunku horroru. Znany bardziej za sprawą takich tytułów jak Uzumaki (Spirala), Gyo czy Tomie. Hellstar Remina to najkrócej mówiąc apokaliptyczny horror science-ficiton, z pewnym wpływem japońskich filmów "kaiju" i solidną dawką groteski. Miłośnicy apokaliptycznych klimatów i motywu zagłady naszej planety znajdą tu wiele dla siebie. Ja jednak widzę w komiksie Junji Ito przede wszystkim duży wpływ twórczości H.P. Lovecrafta. A czy można mieć lepsze inspiracje tworząc horror? W Reminie podobnie jak u samotnika z Providence, groza pochodzi z kosmosu, jest poza naszym ludzkim pojmowaniem i jesteśmy wobec niej bezsilni. Ale równolegle jest tu także drugie źródło zła i przerażenia. To my sami - ludzie. Bo to komiks także o tym że nawet w przyszłości, w obliczu ekstremalnych sytuacji w każdej chwili możemy cofnąć się z naszym myśleniem do średniowiecza. Zaczyna działać psychologia tłumu, a na wierzch wychodzą najgorsze ludzkie instynkty.

"Remina - gwiazda piekieł" to ładnie narysowany komiks. Nie znam się może na tym, ale kreska jest jak dla mnie przyzwoita i realistyczna, nie razi mnie jak to bywało w innych mangach. Poszczególne kadry również dobrze skomponowane. Całość dynamiczna, dobrze się czyta. Byłby z tego efektowny i dziwny film. Całościowo pewnie nie jest to nic wybitnego. Jest się do czego przyczepić, choćby do logiki zachowań. Ale przyznam że rozrywka niezgorsza. Jako fan grozy z przyjemnością przeczytałem mangę w której łączą się dwie tradycje literackiego horroru: lovecraftowska i - nazwijmy to - ketchumowska.

Do wydania dołączono jeszcze na koniec jedną krótszą opowieść - Miliardy Szwów. Taki komiksowy odpowiednik opowiadania. Więcej niż dobrego opowiadania. Mocny i trochę bardziej kameralny horror. Makabryczna historyjka, poruszająca przy okazji temat samotności. Naprawdę chore! I mocne. Ludzka stonoga wysiada. Dość niejednoznaczne opowiadanie, z potencjałem na coś więcej. Aż by się chciało więcej takich "shortów" tego autora.



Ocena: 5/6 

wtorek, 3 marca 2015

Koben jak to Koben

"Nie mów nikomu" Harlan Coben  (2001)

Albatros, 2003 r. 351 s.

To nie jest moja pierwsza przeczytana książka Cobena, prawdę mówiąc od tego pana miałem dłuższą przerwę (chyba ze dwa lata nie miałem żadnej jego powieści w ręku!). Kiedy więc niedawno jakoś przypadkiem wpadł mi w ręce jego najbardziej znany tytuł postanowiłem że warto odnowić naszą znajomość :)

"Nie mów nikomu" podobnie jak wszystkie pozostałe powieści Harlana Cobena czyta się szybko, bezproblemowo i przyjemnie. Strona za stroną, jesteśmy wciągani coraz bardziej. Problem tylko w tym że może aż za prosto... miejscami odnosiłem wrażenie że czytam idealnie skrojony materiał pod scenariusz typowego amerykańskiego filmu sensacyjnego. Mało opisów, dużo dialogów. Kiedyś uważałem tą prostotę pisarską Cobena za zaletę, dziś już chyba zaczyna mnie trochę razić.

"Jeśli przechodzisz na drugą stronę ulicy, żeby uniknąć spotkania z bandą czarnoskórych nastolatków, dokonujesz kwalifikacji etnicznej; jeśli tego nie robisz, obawiając się, że wyjdziesz na rasistę, też dokonujesz kwalifikacji etnicznej, a jeżeli na ich widok nie myślisz ani o jednym, ani o drugim, to przybyłeś tu z jakiejś planety, na której ja nigdy nie byłem."

Ostatnie pięćdziesiąt stron to natomiast istny festiwal "twistów", zwrotów i zaskakujących wyjaśnień. Jak zwykle autorowi udało się mnie zaskoczyć, choć w sumie tego się po nim spodziewałem. Chyba jednak zbyt chaotycznie to wszystko się w końcówce dzieje, trzeba się naprawdę skupić żeby to ogarnąć, a rozwiązanie proponowane przez autora wisi na krawędzi prawdopodobieństwa. A już na pewno Coben przesadził z tym co napisał na ostatniej stronie... tutaj Harlan już widać popłynął, przekombinował i tak starał się jeszcze dobić czytelnika kolejnym z rzędu zaskoczeniem że mu się to odbiło. Moim zdaniem powinien skończyć kilka stron wcześniej bo to końcowe wyjaśnienie było strzałem w stopę i stało w sprzeczności z resztą książki prowadzonej przez większość czasu w pierwszoosobowej narracji.

Nic tak nie robi wrażenia jak pierwsza przeczytana książka Cobena: zbieranie szczęki z podłogi i zdziwienie że tak można pisać i konstruować fabuły! Taaak, pamiętam to. Lata temu. Ale niestety, z każdą kolejną jego powieścią to zaskoczenie jest coraz mniejsze. A mankamenty wychodzą na wierzch. Jego powieści się nie pamięta, wszystkie tytuły i fabuły zlewają się w jedną. Autor się powtarza i powiela własne schematy (to chyba najbardziej schematyczny pisarz jakiego znam). A po dziesiątej czy n-tej jego książce... cóż... zostaje tylko wrażenie że niezłe, fajnie się czyta, ale to już było, i to po wielokroć. Jego styl i język zaczynają razić swoją prostotą, widać ulubione słówka Harlana i jego mimo wszystko dość ubogi słownik. Wrażenie że czyta się tanią powieść sensacyjną. 

To nie Coben się zmienił tylko ja. Kiedyś byłem zachwycony tym autorem. Ale przeczytało się trochę innych pisarzy, inne gatunki, inne style, i istnieją też tacy zwyczajnie lepsi od niego. Jego powieści są wszystkie względnie na tym samym równym poziomie. "Nie mów nikomu" nie jest zatem ani jego najlepszą ani też chyba najgorszą książką. To po prostu ja więcej wymagam od literatury (nawet tej kryminalnej). Wciąż mam Harlana w zakładce 'ulubieni autorzy'. Mimo wszystko on zawsze będzie tym który de facto wciągnął mnie w ten gatunek i pokazał że czytanie kryminałów jest świetną zabawą. Ale robię sobie od niego kolejną przerwę, tym razem chyba jeszcze dłuższą. Już nie będę wyglądał ze zniecierpliwieniem "czy jest nowy Koben?" Szkoda, ale czuję że już niczym mnie ten pan nie zaskoczy, a przecież jest jeszcze tylu innych pisarzy do obadania... No może do serii z Myronem Bolitarem i Winem kiedyś jeszcze wrócę, ot tak dla samych bohaterów a nie dla kolejnej bliźniaczo podobnej intrygi. Mimo wszystko przez wzgląd na starą znajomość wystawiam pozytywną ocenę bo solidna rozrywka i rzemiosło zawsze w cenie.

Ocena: 4/6

Gniot w sieci

"Samotność w sieci" Janusz Leon Wiśniewski (2001)

Prószyński i S-ka, 2003 r. 304 s.

Prawdopodobnie zbyt późno sięgnąłem po ten głośny swego czasu tytuł. "Powieść tak współczesna, że bardziej nie można". Tyle że współczesna to ona była a nie jest. Minęło ledwie kilkanaście lat (Wiśniewski zaczął pisać "Samotność.." w 1998 roku, a wydano ją w 2001), a ja mam wrażenie jakbym czytał dokument co najmniej sprzed epoki! Ależ to archaiczne! Jak to się postarzało! Powieści z XIX wieku zachowują w sobie więcej świeżości! Świat się zmienił, także ten internetowy. Chat, ICQ, tradycyjny e-mail - to wszystko trąci myszką. Ludzie już się tak nie komunikują i tak nie zachowują. W dobie facebooka ekshibicjonizm co prawda jest, ale nie ma już tej egzaltacji i tej podniety internetem. Ludzie się już tak (przepraszam za wyrażenie) nie "brandzlują" tym internetem. Nawiązuje się kontakt i po chwili przenosi się to na płaszczyznę pozawirtualną, a nie robi z tego jakieś sieciowe  "Cierpienia młodego Wertera". Pod tym względem zachowanie bohaterów wydawało mi się niedojrzałe, naiwne i nierzeczywiste. Jak para nastolatków. Nawet wtedy tak to nie wyglądało. Czy to wina autora? I tak i nie, ale tej książki z pewnością nie można nazwać ponadczasową. Jej okres przydatności do spożycia już dawno minął. To romansidło jak wiele innych, tyle że przebrane w kostium swoich czasów. Trzeba przyznać że Wiśniewski idealnie wstrzelił się w zastane czasy i tym tłumaczę jego sukces. Przełom XX i XXI wieku w Polsce. Wszyscy zachłysnęli się internetem i jego możliwościami. Nagle odkryli komunikację bez barier i możliwość porozmawiania z człowiekiem będącym gdzieś daleko. Czat święcił triumfy. Pamiętam te czasy. Ludziom trochę odbijało. W końcu takie możliwości!

Wracając do samej książki, jest ona dla mnie dość niewiarygodna. Jakieś to takie zbyt ckliwe, sentymentalne, pretensjonalne i kiczowate. Nawet nie harlekinowate, to po prostu jest Harlequin! Postacie papierowe, nie mające pokrycia w życiu. On, tak idealny że aż nierealny. Geniusz i superwrażliwiec o kobiecej duszy, taki do rany przyłóż. Nawet wyidealizowani mężczyźni z powieści Sparksa to przy nim jakieś nieczułe typy. Ale wątpię by jakakolwiek kobieta była w stanie na dłuższą metę z kimś takim wytrzymać. Do tego jeszcze pan Wiśniewski bardzo umiejętnie i perfidnie gra na emocjach. Tu masz się zaśmiać, tu wzruszyć, tu współczuć, tu zdenerwować itd. Wszystko rozplanowane. I sukces gotowy! Dla gospodyń domowych w sam raz! Nie lubię takich powieści, chyba że jest to umiejętnie robione, tak bym tego nie zauważył. 

Co dobrego? Parę cytatów, złotych myśli które można zapamiętać, nie wszystkie ale autorowi zdarza się zabłysnąć, sformułować ciekawe myśli, zaskoczyć ciekawostką, bądź nieznanym faktem. W ogóle mam wrażenie że z tego Wiśniewskiego inteligentny facet, wykształcony i oczytany. Tym bardziej dziwi mnie że napisał takie tanie romansidło, łzawy melodramat. Bo nawet podoba mi się JAK ten pan pisze, ale CO pisze to już zupełnie inna bajka... koszmar w zasadzie.

Ocena: 1.5/6