czwartek, 19 marca 2015

Devin Townsend + Periphery + Shining

Devin Townsend Project, 16.03.2015 r. Stodoła, Cena: 66 zł

Na ten koncert czekałem od dawna! I to nie na headlinera i supporty tylko po równo na wszystkie trzy zespoły, bo skład jest naprawdę mocarny. Przeczuwałem że to będzie wyjątkowy gig, obok którego nie można przejść obojętnie i po prostu muszę tam być. Nie myliłem się. Świetny show! Ale po kolei. 

Stosunkowo najmniej znane (a niesłusznie) norweskie Shining (nie mylić ze szwedzkim suicidal black metalowym Shining) to muzyka hmm... szalona. I to delikatnie mówiąc. To jakby zmieszać Dillinger Escape Plan, polskie Merkabah i Kvelertak. A to i tak niewiele o nich mówi. Wyrobili swój własny oryginalny styl: awangarda? experimental? W każdym razie bardzo zakręcony i skomplikowany metal z równie szalonym saksofonem. Periphery natomiast to już dość znany i uznany zespół. Czołowi przedstawiciele młodego nurtu djent. Math metal, mathcore, tech metal, jak by tego nie nazywać grają bardzo techniczną odmianę metalu. Polirytmia, częste łamanie rytmu, ale i nieco melodii i czystych zaśpiewów, to ich styl. Gwiazda wieczoru: Devin Townsend. O nim można by się długo rozpisywać. Ilość zespołów i projektów w jakie był i jest zaangażowany jest naprawę imponująca i daruję sobie ich tu wymienianie. Człowiek orkiestra, multiinstrumentalista, czerpiący z wielu przeróżnych gatunków i nieustannie eksperymentujący. Każdy jego utwór jest inny. W jego muzyce można się doszukać a to industrialu, a to progresywnego metalu, a to symfonicznego metalu czy klasycznego operowego śpiewu, a to gdzieś coś w stylu Meshuggah, a nawet coś zgoła popowego czy tanecznego. Zawsze jednak na poziome, nigdy nie obniżając artystycznych lotów. Przejdę już jednak do samego koncertu.

Pierwsza rzecz która mnie zaskoczyła - frekwencja. Spora! Nie spodziewałem się aż takiego zainteresowania. Ostatni raz w takiej kolejce do Stodoły (zawijającej się aż za klub) stałem przed Rise Against, Disturbed czy Children of Bodom, a więc bardzo znane zespoły. Widać Devin ma wielu fanów, a może to pierwszy występ Periphery w naszym kraju przyciągnął taki tłum? Pewnie jedno i drugie. W klubie natomiast tyle luda że aż ciasnota! Myślę - spoko, dawno nie byłem na czymś takim, ostatnio bywałem tylko na małych kameralnych koncertach. Muszę też przyznać że koncert zaczął się wcześnie i w miarę wcześnie się skończył. Pierwszy zespół: godzina 19. Devin skończył dwadzieścia minut po 22. Żadnej obsuwy, to na duży plus organizacji. Wszystko odbyło się według rozpiski. Lubię taki porządek i taki rozkład czasowy. A nie gdy czasami headliner zaczyna o dwunastej w nocy! Bądź co bądź powrót do domu też trochę zajmuje...

Dobra, zaczyna Shining. Z pierwszym numerem miałem obawy co do nagłośnienia, ale później było już w porządku. Wiedziałem mniej więcej czego się spodziewać, ale i tak zrobili na mnie wrażenie. Takich rzeczy nie słyszy się codziennie. Szalone połamane rytmy, ściana dźwięku wraz z jazzowym saksofonem, zwariowanymi klawiszami i stroboskopowymi światłami walącymi po oczach! Robi wrażenie. Tych którzy nie wiedzieli nic o tym zespole pewnie zamurowało, choć zaczęły się już pierwsze nieśmiałe podrygi pod sceną. Norwedzy zagrali w sumie sześć numerów, trzy z płyty Blackjazz: Madness and the Damage Done, Fisheye, Healter Skelter (nie, to nie cover Helter Skelter). Oraz trzy z nowszego krążka One One One: I won't forget, The One Inside, My Dying Drive (nie, nie My Dying Bride). Grane naprzemiennie dobrze się uzupełniały. Płyta Blackjazz jest bardziej skomplikowana i eksperymentalna, z kolei One One One ma prostszą bardziej rockową strukturę utworów. Obie płyty są jednak tak samo zdrowo popieprzone i energiczne. Z zespołu najbardziej aktywny był frontman. Zagadywał do publiczności i generalnie trzymał z nami kontakt. Co jakiś czas zdejmował gitarę i dawał popis na saksofonie. Poinformował też nas, że jako zespół początkowo grali po prostu jazz. Po czym zapytał: Do you like jazz music? Odpowiedź tłumu: Yeeeaaah! Do you like metal music? Jeeeeeee! How about jazz metal? I jazda dalej! Faktycznie ich muzykę można określić jako swego rodzaju jazz metal. Ładnie zamietli i śmiało mogliby grać jako gwiazda wieczoru. Wokalista zapowiedział że we'll be back soon, miejmy już nadzieję w roli headlinera a nie tylko supportu, bo naprawdę zasługują na więcej niż pół godziny grania. Prawdę mówiąc to wypadli lepiej niż Periphery...

 


Tak naprawdę to nie miał być wcale pierwszy występ Periphery w Polsce. Nie pamiętam który to był rok kiedy mieli supportować Dream Theater, ale jak się okazało w dniu samego koncertu (!) odwołano ich występ. Dobrze że aż takim fanem nie jestem i nie jechałem na nich bo bym się pewnie wkurzył. No nic, jest za to okazja teraz. Dużo fanów pod sceną się zgromadziło i zaczęli. ...ale co to? co oni grają? Do dupy nagłośnienie! Nie poznałem nawet że zaczęli swoim najbardziej znanym kawałkiem Icarus Lives. Wokalu w ogóle nie było słychać. Bardziej słyszałem typka który darł mi się nad uchem: I'm not an angel nor a demon spawn! Gravity is just a law i've wrought! :D Dopiero skapowałem że to ten ich szlagier! Później z czasem trwania koncertu wokal jakoś tam był słyszalny, ale wciąż słabo, ginął w nawale dźwięków. Same instrumenty też nie brzmiały czysto. I teraz zachodzi pytanie? Na ile to wina dźwiękowców, na ile samego zespołu, a na ile to specyfika tego rodzaju muzyki? Nawet słuchając w domowym zaciszu trzeba się skupić by wyłapać wszystkie dźwięki, to muzyka bardzo rozwarstwiona, która na pozór tworzy zmasowaną ścianę dźwięku ale jak się wsłuchać to wiele się tam dzieje i zmienia. Musi być naprawdę bardzo dobre nagłośnienie by na żywo to fajnie wyszło. No nic. Drugie poszło Make Total Destroy, również bardzo znany kawałek. I to by było na tyle ze znanych i lubianych. Później leciały już tylko i wyłącznie nowe numery, z wydanego dosłownie kilka dni temu podwójnego albumu Juggernaut: Alpha i Juggernaut: Omega. Poleciało sześć utworów, w takiej kolejności: The Scourge, Psychosphere, 22 Faces, The Bad Thing, Alpha, Graveless. I to kolejny minus - setlista. Co jest? Tylko po jednym numerze z pierwszej i jednym z drugiej płyty?! A jest tyle świetnych kawałków na pierwszej płycie że nawet ich nie zdołam wymienić! Lepszych od Icarus Lives! Tyle tam światła w tej muzyce! A na drugiej też jest w czym wybierać: Ragnarok, Erised, Masamune... tego mi najbardziej zabrakło. Widocznie podeszli do tego koncertu jako do typowego gigu promującego ich nowy krążek. A przecież należało się nam Polakom! Nie było koncertu wtedy to teraz powinniśmy usłyszeć tamte starsze numery! I co? Nie usłyszymy już nigdy na żywo Light, Jetpack Was Yes, Ow my Feelings i innych?! Pewnie nie. Szkoda. Ale... ale! Te wszystkie mankamenty przyszły mi do głowy po koncercie, na sucho i trzeźwo. Nie zmieniło to faktu że na samym występie Perpihery bardzo dobrze się bawiłem! Poszalałem sobie trochę, poskakałem, ludzie rozkręcili młynka, fajnie było :) Gość w przebraniu Spider-Mana został wywołany przez wokalistę na środek, celem rozkręcenia circle pita :) Nie było źle szczerze mówiąc. Pewnie gdybym stanął dalej i skupił się tylko na czystości bądź nieczystości brzmienia to wyszedłbym niezadowolony, a tak to skupiłem się na zabawie i czerpaniu radości z muzyki. Dawno nie byłem na żadnych "metalkorach" więc sobie odbiłem braki w tej muzyce. O dziwo jak słuchałem nowej płyty przed koncertem w domu, to wydała mi się ona cholernie nudna i odtwórcza, ale już na samym gigu brzmiała jakoś lepiej (mimo nagłośnienia) i dałem się wciągnać w wir koncertowego szaleństwa. Suma sumarum dobrze wspominam występ Periphery choć wiele rzeczy poszło nie tak i wiele mogło być inaczej.

 


Czas na Devina. Słowo wyjaśnienia, to nie był prawdę mówiąc koncert zespołu Devin Townsend Project. To był koncert Devina Townsenda. Z dwóch powodów. Raz, że jest on taką osobowością sceniczną iż przyćmiewa wszystkich wokół (autentycznie! zapomniałem że obok niego są też jacyś ludzie i grają!). A dwa, że grał też swoje numery, czyli te z projektu solowego, zatytułowanego po prostu Devin Townsend. Pojawił się też nawet jeden utwór z zespołu The Devin Townsend Band. Trochę to skomplikowane ale już przechodzę do rzeczy. Devin rozpoczął instrumentalnym utworem Truth. No może być. Takie na otwarcie, zamiast intra. Drugie było Fallout z najnowszej płyty. To lubię! You're on your own! You're always home! Aczkolwiek strasznie brakowało mi tu wokalu Anneke van Giersbergen. To się tyczyło wszystkich utworów z jej udziałem. Na płytach to było zawsze super i już się przyzwyczaiłem do wersji z tym damskim wokalem ładnie uzupełniającym wokal Devina. Ale cóż, Anneke niestety nie było. Trzecie poleciało Namaste. Devinowy klasyk. Dość thrashowe brzmienie, z szybką perkusją, porządnie rozruszało publikę. Rememeber! Naaamaasteee! Następne było też coś ze starszego reperturaru - Night. Bardzo przyjemny utworek. Taki trochę chilloutowy. Później z kolei poleciało Storm. Takie tam do pobujania się. No i Hyperdrive! Szlagier! Bardzo lubię. Także tą wersję bez wokalu Anneke. Następnie znowu coś nowego - Rejoice. Ach ach! Jakże tu brakowało tego damskiego: lari lari lara lara! :) Czy jakoś tak. Zamiast tego puste momenty. Ale Devin sam też dawał radę. Po tym był kolejny znany hit: Addicted! Niezła zabawa! Właściwie cały czas ludzie dobrze się bawili ale prawdziwie apogeum w moich oczach (i uszach) nastąpiło zaraz potem. March of the Poozers! Czyli najazd kosmitów w marszowym rytmie! Potężny numer na żywo! Ludzie oszaleli. Ja również :) Na uspokojenie poleciało A New Reign. Znowu dodałbym że brakowało mi tu Anneke ale już się pewnie robię zrzędliwy z tym... Po tym Devin powiedział: Enough of this melodramatic bullshit! Przyszedł czas na coś wesołego :) Lucky Animals! Co za piosenka! Co za ubaw i fun :D Niby takie popowe i infantylne ale ile dawało radości! Animals! Animals! And we're lucky! To angażowało do zabawy wszystkich, chyba nawet największych ponuraków :)  Po tej radosnej zabawie zabrzmiało równie pozytywne Life. Następnie Christeen (za tym akurat nie przepadam), a później dłuższa przerwa bo Devin się rozgadał :) Wydawało się że śmiechom nie będzie końca ale w końcu Devin zagrał nastrojowe Ih-Ah!. Bardzo intymna i romantyczna piosenka, nieco ironiczna zarazem jak to na Devina przystało. Swoj występ Devin zakończył utworem Kingdom, dla mnie taki se ten numer ale dla wielu ludzi chyba był świetny. I koniec, nie było bisów, bo na każdej trasie taki sam set.

 


Kilka słów o samym Devinie. Co za gość! Świetność tego koncertu zbudowała nie tylko dobrze brzmiąca muzyka (już nie takie złe nagłośnienie jak na Periphery, po prostu przywoite) ale chyba przede wszystkim jego osoba. Humor, dowcip, dystans do siebie i wszystkiego, luz, spontaniczność, charyzma, kontakt z publiką... Devin Townsend wszystkie te cechy posiada! Co chwila zagadywał i żartował i wychodziło to naturalnie! Autentycznie parę razy się uśmiałem jak na jakimś kabarecie czy stand-upie :D Nawet takie gadżety jak podświetlana gitara czy wizualizacje nie odwracają uwagi od osobowości Devina. Emanował energią którą dawał ludziom, a oni mu ją oddawali. Publika dopisała. Wszyscy świetnie się bawili, ja także to poczułem, jakąś jedność i sympatię, z ludźmi, z Devinem, z muzyką! Super koncert i doświadczenie :) Nawet na utworach które mniej mi podchodzą dobrze się bawiłem. To zasługa tak Devina jak i ludzi wokoło. Aż chciałoby się dłużej! Więcej takich eventów! I więcej takich niezblazowanych artystów jak Devin! Podsumowując baaaardzo udany koncert. I to za jakieś marne 66 złotych! W dniu koncertu zapłaciłem cenę przedsprzedażową! I to za trzy świetne zespoły! A teraz ceny przecież różnie stoją. Mniej znane zespoły i słabsze koncertowo liczą sobie czasem po stówie i więcej... Warto było - obłedny Devin Townsend, powiedzmy że niezgorsze Periphery i absolutnie muzycznie pojebane Shining!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz