czwartek, 11 czerwca 2015

Uwaga! Achtung! Ważne ogłoszenie!

W związku z marną działalnością na blogu zmuszony jestem ogłosić zawieszenie wszelkich prac na nim i z nim związanych na czas nieokreślony :D Może kiedyś zacznę znowu pisywać, ale na razie nie widzę ku temu powodów. Nie piszę już od dawna co da się zauważyć, więc żadna to nowość. Jakoś tak brak weny i brak czytelników. Za dużo tu roboty z tym wszystkim... pieprzenie się z każdym postem... eee tam... blog umarł już śmiercią naturalną. To i tak był dość chybiony pomysł z mojej strony, z tym blogowaniem... marzyły mi się miliony czytelników! Miliardy! Rząd dusz! Bycie władcą umysłów!...ale nie dla nas kwitnie ananas... Takich blogów to od cholery jest, więc żadna to różnica czy mój będzie działał czy nie. Każdy ma i tak własny gust literacko-muzyczno-filmowy. Pisać dla własnej przyjemności też mi się nie chce. Szkoda czasu! Wolę coś poczytać, obejrzeć, przesłuchać coś, a na blogu to takie zapieprzanie bez sensu... głupiego robota! Wszystkich moich żarliwych czytelników (czyli całych dwóch! no może okazjonalnie trzech, czterech) przepraszam i odsyłam na inne portale na których działam. Na lubimyczytac.pl cały czas piszę opinie o książkach i to na bieżąco. Co przeczytam, to podzielę się swoimi wrażeniami. Czuję że tam to ma sens, odpowiednie do tego miejsce i jest jakieś audytorium. To sam poczytam opinie innych ludzi, to dorzucę coś od siebie i tak to się kręci fajnie. Jak ktoś chciałby podyskutować o literaturze to odsyłam na mój profil. To samo tyczy się filmów i muzyki. Na filmwebie i last.fm też "działam", jeśli można to tak określić. A blogi to tam pierdolenie takie! Dałem się nabrać! Jak na facebooka niegdyś! Aa to złodzieje! Oddajcie mój stracony czas! Hochsztaplerzy! Ktokolwiek wymyślił idee bloga niech smaży się w piekle! Bądź przeklęty na wieki! :D

niedziela, 12 kwietnia 2015

Półmrok ludzkości i sztuki

"Klara i półmrok" Jose Carlos Somoza (2001)

Wydawnictwo Literackie MUZA, 2004 r. 589 s.

"Rok 2006. Artystycznym rynkiem rządzi kierunek zwany hiperdramatyzmem, w którym ludzie stają się dziełami sztuki. Żywe płótna można kupić, postawić w galerii lub we własnym salonie, sprzedać, wywieźć do innego kraju, poćwiartować i porzucić w Lasku Wiedeńskim... Właśnie tam zostaje odnaleziona martwa, czternastoletnia modelka, a zarazem zniszczony obraz Defloracja, autorstwa Bruno Van Tyscha. Rozpoczyna się podwójne śledztwo, prowadzone przez policję i towarzystwo ubezpieczeń dzieł sztuki. "

Zaintrygował mnie opis tej książki i musiałem przeczytać. Żywi ludzie jako dzieła sztuki? Jako obrazy, płótna, meble i przedmioty? Brzmiało to dla mnie jak z jakiegoś futurystycznego science-fiction. O ile pisarze SF często swoimi wizjami  przestrzegają przed zagrożeniami tkwiącymi w nauce, o tyle Somoza stworzył coś w rodzaju "art-fiction", bowiem pokazał jak niebezpieczna może być sztuka posunięta do ekstremum, do swoich granic, a nawet przekraczająca je.

"Jeżeli sztuka popadnie w konflikt z moralnością, wszystko się zawali. Są rzeczy, które nigdy nie mogą... które nigdy nie powinny zmienić się w sztukę."

W tym świecie sztuka poszła o krok dalej. Hiperdramatyzm. Nowy kierunek w sztuce. Ludzie wykorzystywani (z własnej woli) jako materiały na których powstaje prawdziwa sztuka. Uprzedmiotowienie człowieka (dosłowne!), dehumanizacja i totalne odczłowieczenie. Bardzo niepokojąca wizja. Choć Klara i półmrok jest kryminałem (sprawnie poprowadzonym), to jednak znacznie ciekawsze jest tu całe tło. Powieść Somozy zmusza czytelnika do zastanowienia się czym w XXI wieku stała się sztuka i czym jeszcze może się stać. Człowieczeństwo i moralność kontra sztuka. Najbardziej w tym koncepcie szokuje fakt że w imię sztuki można dopuścić się najohydniejszych czynów. Zdegradować człowieka do roli przedmiotu i niewolnika. Usprawiedliwić wszystkie niemoralne czyny przypinając im etykietkę "sztuki". 

"Sztuka może uczynić z nią wszystko, co zechce, bo Sztuka jest Sztuką."

Z początku myślałem: aaa gdzieee tam! nie trafił żeś pan, panie Somoza. Powieść pisana w 2001 roku a jej akcja osadzona w 2006! Czyli się nie sprawdziło. Dopiero w trakcie czytania zrozumiałem że nie o przewidywanie przyszłości tu chodziło. Zrozumiałem dlaczego akcja jest osadzona współcześnie. Bo to już się dzieje. W sensie nie dosłownie (istnieje co prawda body-art ale to zupełnie co innego). Nowoczesna post-modernistyczna sztuka taka właśnie jest. Po II wojnie została już nam tylko destrukcja i sztuka jest właśnie taką destrukcją, posuwająca się w swoich eksperymentach i ekstremach coraz dalej. Można zrobić gówno i nazwać to "Sztuką". Można wszystko usprawiedliwić mówiąc "Ja jestem artystą! To jest sztuka! A mi wolno!" Wpisuje się to w głośny ostatnimi czasy temat wolności wypowiedzi artystycznej. Przyznaję że moje lewackie poglądy trochę się zachwiały po lekturze powieści Somozy, ponieważ zderza nas ona z dylematem: wolność człowieka vs wolność artysty. Oczywista dla mnie jest niezbywalna wolność każdego człowieka, ale dzień w którym staniemy przed takim wyborem, lub w ogóle do niego dopuścimy! ...oj, będzie z nami i naszym poczuciem tego co dobre a złe krucho... i to pokazuje właśnie Somoza.

"Najgorsze w piekle to nie palący ogień, wieczność męczarni, utrata łaski bożej czy poddanie szatańskim torturom.
Najgorsze w piekle jest to, że nie wiesz, czy już się w nim nie znajdujesz."

"Klara i półmrok" nie jest jednak książką bez wad. Do absolutnej rewelacji trochę brakuje. Bywały nie tyle dłużyzny co raczej ja jako czytelnik nie byłem jednostajnie zaangażowany. Nie czyta się jednym tchem. Czytałem z doskoków, ale zawsze coś intrygowało żeby kontynuować. Bardzo barwna książka, kojarzyło mi się trochę z Pachnidłem (choć kunszt opisów może nie ten co u Suskinda). Za to na ostatnich stu stronach akcja przyspiesza. Modelowy, kryminał/thriller. Mocny finał i zakończenie. Dobra rozrywka i zarazem coś więcej do przemyśleń na temat dzisiejszej sztuki. Polecam.

"Wierzę w sztukę, moja droga, lecz o wiele bardziej wierzę w uczucia. Tysiąc razy wolę mierny obraz od pogardy kogoś, kto mi się podoba... kogo zacząłem szanować i znać..."

Ocena: 4/6

czwartek, 19 marca 2015

Devin Townsend + Periphery + Shining

Devin Townsend Project, 16.03.2015 r. Stodoła, Cena: 66 zł

Na ten koncert czekałem od dawna! I to nie na headlinera i supporty tylko po równo na wszystkie trzy zespoły, bo skład jest naprawdę mocarny. Przeczuwałem że to będzie wyjątkowy gig, obok którego nie można przejść obojętnie i po prostu muszę tam być. Nie myliłem się. Świetny show! Ale po kolei. 

Stosunkowo najmniej znane (a niesłusznie) norweskie Shining (nie mylić ze szwedzkim suicidal black metalowym Shining) to muzyka hmm... szalona. I to delikatnie mówiąc. To jakby zmieszać Dillinger Escape Plan, polskie Merkabah i Kvelertak. A to i tak niewiele o nich mówi. Wyrobili swój własny oryginalny styl: awangarda? experimental? W każdym razie bardzo zakręcony i skomplikowany metal z równie szalonym saksofonem. Periphery natomiast to już dość znany i uznany zespół. Czołowi przedstawiciele młodego nurtu djent. Math metal, mathcore, tech metal, jak by tego nie nazywać grają bardzo techniczną odmianę metalu. Polirytmia, częste łamanie rytmu, ale i nieco melodii i czystych zaśpiewów, to ich styl. Gwiazda wieczoru: Devin Townsend. O nim można by się długo rozpisywać. Ilość zespołów i projektów w jakie był i jest zaangażowany jest naprawę imponująca i daruję sobie ich tu wymienianie. Człowiek orkiestra, multiinstrumentalista, czerpiący z wielu przeróżnych gatunków i nieustannie eksperymentujący. Każdy jego utwór jest inny. W jego muzyce można się doszukać a to industrialu, a to progresywnego metalu, a to symfonicznego metalu czy klasycznego operowego śpiewu, a to gdzieś coś w stylu Meshuggah, a nawet coś zgoła popowego czy tanecznego. Zawsze jednak na poziome, nigdy nie obniżając artystycznych lotów. Przejdę już jednak do samego koncertu.

Pierwsza rzecz która mnie zaskoczyła - frekwencja. Spora! Nie spodziewałem się aż takiego zainteresowania. Ostatni raz w takiej kolejce do Stodoły (zawijającej się aż za klub) stałem przed Rise Against, Disturbed czy Children of Bodom, a więc bardzo znane zespoły. Widać Devin ma wielu fanów, a może to pierwszy występ Periphery w naszym kraju przyciągnął taki tłum? Pewnie jedno i drugie. W klubie natomiast tyle luda że aż ciasnota! Myślę - spoko, dawno nie byłem na czymś takim, ostatnio bywałem tylko na małych kameralnych koncertach. Muszę też przyznać że koncert zaczął się wcześnie i w miarę wcześnie się skończył. Pierwszy zespół: godzina 19. Devin skończył dwadzieścia minut po 22. Żadnej obsuwy, to na duży plus organizacji. Wszystko odbyło się według rozpiski. Lubię taki porządek i taki rozkład czasowy. A nie gdy czasami headliner zaczyna o dwunastej w nocy! Bądź co bądź powrót do domu też trochę zajmuje...

Dobra, zaczyna Shining. Z pierwszym numerem miałem obawy co do nagłośnienia, ale później było już w porządku. Wiedziałem mniej więcej czego się spodziewać, ale i tak zrobili na mnie wrażenie. Takich rzeczy nie słyszy się codziennie. Szalone połamane rytmy, ściana dźwięku wraz z jazzowym saksofonem, zwariowanymi klawiszami i stroboskopowymi światłami walącymi po oczach! Robi wrażenie. Tych którzy nie wiedzieli nic o tym zespole pewnie zamurowało, choć zaczęły się już pierwsze nieśmiałe podrygi pod sceną. Norwedzy zagrali w sumie sześć numerów, trzy z płyty Blackjazz: Madness and the Damage Done, Fisheye, Healter Skelter (nie, to nie cover Helter Skelter). Oraz trzy z nowszego krążka One One One: I won't forget, The One Inside, My Dying Drive (nie, nie My Dying Bride). Grane naprzemiennie dobrze się uzupełniały. Płyta Blackjazz jest bardziej skomplikowana i eksperymentalna, z kolei One One One ma prostszą bardziej rockową strukturę utworów. Obie płyty są jednak tak samo zdrowo popieprzone i energiczne. Z zespołu najbardziej aktywny był frontman. Zagadywał do publiczności i generalnie trzymał z nami kontakt. Co jakiś czas zdejmował gitarę i dawał popis na saksofonie. Poinformował też nas, że jako zespół początkowo grali po prostu jazz. Po czym zapytał: Do you like jazz music? Odpowiedź tłumu: Yeeeaaah! Do you like metal music? Jeeeeeee! How about jazz metal? I jazda dalej! Faktycznie ich muzykę można określić jako swego rodzaju jazz metal. Ładnie zamietli i śmiało mogliby grać jako gwiazda wieczoru. Wokalista zapowiedział że we'll be back soon, miejmy już nadzieję w roli headlinera a nie tylko supportu, bo naprawdę zasługują na więcej niż pół godziny grania. Prawdę mówiąc to wypadli lepiej niż Periphery...

 


Tak naprawdę to nie miał być wcale pierwszy występ Periphery w Polsce. Nie pamiętam który to był rok kiedy mieli supportować Dream Theater, ale jak się okazało w dniu samego koncertu (!) odwołano ich występ. Dobrze że aż takim fanem nie jestem i nie jechałem na nich bo bym się pewnie wkurzył. No nic, jest za to okazja teraz. Dużo fanów pod sceną się zgromadziło i zaczęli. ...ale co to? co oni grają? Do dupy nagłośnienie! Nie poznałem nawet że zaczęli swoim najbardziej znanym kawałkiem Icarus Lives. Wokalu w ogóle nie było słychać. Bardziej słyszałem typka który darł mi się nad uchem: I'm not an angel nor a demon spawn! Gravity is just a law i've wrought! :D Dopiero skapowałem że to ten ich szlagier! Później z czasem trwania koncertu wokal jakoś tam był słyszalny, ale wciąż słabo, ginął w nawale dźwięków. Same instrumenty też nie brzmiały czysto. I teraz zachodzi pytanie? Na ile to wina dźwiękowców, na ile samego zespołu, a na ile to specyfika tego rodzaju muzyki? Nawet słuchając w domowym zaciszu trzeba się skupić by wyłapać wszystkie dźwięki, to muzyka bardzo rozwarstwiona, która na pozór tworzy zmasowaną ścianę dźwięku ale jak się wsłuchać to wiele się tam dzieje i zmienia. Musi być naprawdę bardzo dobre nagłośnienie by na żywo to fajnie wyszło. No nic. Drugie poszło Make Total Destroy, również bardzo znany kawałek. I to by było na tyle ze znanych i lubianych. Później leciały już tylko i wyłącznie nowe numery, z wydanego dosłownie kilka dni temu podwójnego albumu Juggernaut: Alpha i Juggernaut: Omega. Poleciało sześć utworów, w takiej kolejności: The Scourge, Psychosphere, 22 Faces, The Bad Thing, Alpha, Graveless. I to kolejny minus - setlista. Co jest? Tylko po jednym numerze z pierwszej i jednym z drugiej płyty?! A jest tyle świetnych kawałków na pierwszej płycie że nawet ich nie zdołam wymienić! Lepszych od Icarus Lives! Tyle tam światła w tej muzyce! A na drugiej też jest w czym wybierać: Ragnarok, Erised, Masamune... tego mi najbardziej zabrakło. Widocznie podeszli do tego koncertu jako do typowego gigu promującego ich nowy krążek. A przecież należało się nam Polakom! Nie było koncertu wtedy to teraz powinniśmy usłyszeć tamte starsze numery! I co? Nie usłyszymy już nigdy na żywo Light, Jetpack Was Yes, Ow my Feelings i innych?! Pewnie nie. Szkoda. Ale... ale! Te wszystkie mankamenty przyszły mi do głowy po koncercie, na sucho i trzeźwo. Nie zmieniło to faktu że na samym występie Perpihery bardzo dobrze się bawiłem! Poszalałem sobie trochę, poskakałem, ludzie rozkręcili młynka, fajnie było :) Gość w przebraniu Spider-Mana został wywołany przez wokalistę na środek, celem rozkręcenia circle pita :) Nie było źle szczerze mówiąc. Pewnie gdybym stanął dalej i skupił się tylko na czystości bądź nieczystości brzmienia to wyszedłbym niezadowolony, a tak to skupiłem się na zabawie i czerpaniu radości z muzyki. Dawno nie byłem na żadnych "metalkorach" więc sobie odbiłem braki w tej muzyce. O dziwo jak słuchałem nowej płyty przed koncertem w domu, to wydała mi się ona cholernie nudna i odtwórcza, ale już na samym gigu brzmiała jakoś lepiej (mimo nagłośnienia) i dałem się wciągnać w wir koncertowego szaleństwa. Suma sumarum dobrze wspominam występ Periphery choć wiele rzeczy poszło nie tak i wiele mogło być inaczej.

 


Czas na Devina. Słowo wyjaśnienia, to nie był prawdę mówiąc koncert zespołu Devin Townsend Project. To był koncert Devina Townsenda. Z dwóch powodów. Raz, że jest on taką osobowością sceniczną iż przyćmiewa wszystkich wokół (autentycznie! zapomniałem że obok niego są też jacyś ludzie i grają!). A dwa, że grał też swoje numery, czyli te z projektu solowego, zatytułowanego po prostu Devin Townsend. Pojawił się też nawet jeden utwór z zespołu The Devin Townsend Band. Trochę to skomplikowane ale już przechodzę do rzeczy. Devin rozpoczął instrumentalnym utworem Truth. No może być. Takie na otwarcie, zamiast intra. Drugie było Fallout z najnowszej płyty. To lubię! You're on your own! You're always home! Aczkolwiek strasznie brakowało mi tu wokalu Anneke van Giersbergen. To się tyczyło wszystkich utworów z jej udziałem. Na płytach to było zawsze super i już się przyzwyczaiłem do wersji z tym damskim wokalem ładnie uzupełniającym wokal Devina. Ale cóż, Anneke niestety nie było. Trzecie poleciało Namaste. Devinowy klasyk. Dość thrashowe brzmienie, z szybką perkusją, porządnie rozruszało publikę. Rememeber! Naaamaasteee! Następne było też coś ze starszego reperturaru - Night. Bardzo przyjemny utworek. Taki trochę chilloutowy. Później z kolei poleciało Storm. Takie tam do pobujania się. No i Hyperdrive! Szlagier! Bardzo lubię. Także tą wersję bez wokalu Anneke. Następnie znowu coś nowego - Rejoice. Ach ach! Jakże tu brakowało tego damskiego: lari lari lara lara! :) Czy jakoś tak. Zamiast tego puste momenty. Ale Devin sam też dawał radę. Po tym był kolejny znany hit: Addicted! Niezła zabawa! Właściwie cały czas ludzie dobrze się bawili ale prawdziwie apogeum w moich oczach (i uszach) nastąpiło zaraz potem. March of the Poozers! Czyli najazd kosmitów w marszowym rytmie! Potężny numer na żywo! Ludzie oszaleli. Ja również :) Na uspokojenie poleciało A New Reign. Znowu dodałbym że brakowało mi tu Anneke ale już się pewnie robię zrzędliwy z tym... Po tym Devin powiedział: Enough of this melodramatic bullshit! Przyszedł czas na coś wesołego :) Lucky Animals! Co za piosenka! Co za ubaw i fun :D Niby takie popowe i infantylne ale ile dawało radości! Animals! Animals! And we're lucky! To angażowało do zabawy wszystkich, chyba nawet największych ponuraków :)  Po tej radosnej zabawie zabrzmiało równie pozytywne Life. Następnie Christeen (za tym akurat nie przepadam), a później dłuższa przerwa bo Devin się rozgadał :) Wydawało się że śmiechom nie będzie końca ale w końcu Devin zagrał nastrojowe Ih-Ah!. Bardzo intymna i romantyczna piosenka, nieco ironiczna zarazem jak to na Devina przystało. Swoj występ Devin zakończył utworem Kingdom, dla mnie taki se ten numer ale dla wielu ludzi chyba był świetny. I koniec, nie było bisów, bo na każdej trasie taki sam set.

 


Kilka słów o samym Devinie. Co za gość! Świetność tego koncertu zbudowała nie tylko dobrze brzmiąca muzyka (już nie takie złe nagłośnienie jak na Periphery, po prostu przywoite) ale chyba przede wszystkim jego osoba. Humor, dowcip, dystans do siebie i wszystkiego, luz, spontaniczność, charyzma, kontakt z publiką... Devin Townsend wszystkie te cechy posiada! Co chwila zagadywał i żartował i wychodziło to naturalnie! Autentycznie parę razy się uśmiałem jak na jakimś kabarecie czy stand-upie :D Nawet takie gadżety jak podświetlana gitara czy wizualizacje nie odwracają uwagi od osobowości Devina. Emanował energią którą dawał ludziom, a oni mu ją oddawali. Publika dopisała. Wszyscy świetnie się bawili, ja także to poczułem, jakąś jedność i sympatię, z ludźmi, z Devinem, z muzyką! Super koncert i doświadczenie :) Nawet na utworach które mniej mi podchodzą dobrze się bawiłem. To zasługa tak Devina jak i ludzi wokoło. Aż chciałoby się dłużej! Więcej takich eventów! I więcej takich niezblazowanych artystów jak Devin! Podsumowując baaaardzo udany koncert. I to za jakieś marne 66 złotych! W dniu koncertu zapłaciłem cenę przedsprzedażową! I to za trzy świetne zespoły! A teraz ceny przecież różnie stoją. Mniej znane zespoły i słabsze koncertowo liczą sobie czasem po stówie i więcej... Warto było - obłedny Devin Townsend, powiedzmy że niezgorsze Periphery i absolutnie muzycznie pojebane Shining!

poniedziałek, 9 marca 2015

Umiłowanie mądrości

"Świat Zofii" Jostein Gaarder (1991)

Czarna Owca, 2012 r. 560 s.

"Jest to pasjonująca powieść o piętnastoletniej dziewczynce. Zofia w tajemniczych okolicznościach odkrywa historię europejskiej filozofii. Książka integruje literaturę piękną z najprostszym z możliwych przekazem filozofii dla niefilozofów. Poprzez tę prostą i głęboką zarazem lekturę odkrywamy na nowo dawno już zapomniany albo nigdy nie poznany świat. Dzięki mistrzowskiemu przewodnictwu norweskiego nauczyciela filozofii, podążając śladami Platona, Sokratesa i Heideggera docieramy do SIEBIE SAMYCH otwierając się na niewyczerpane zasoby własnej mądrości i wrażliwości."

Potwierdzam powyższe i dodam od siebie że jest to w pewien sposób piękna książka. Odbieram ją nie tylko jako kurs filozofii dla młodzieży. Świat Zofii to przede wszystkim pochwała dla ludzkiej myśli, dla naszego człowieczego rozumu i naszej fantazji. Wyraz zdumienia i zachwytu nad tym cudem zwanym życiem.

"Gdyby ludzki mózg był tak prosty, że moglibyśmy go zrozumieć, bylibyśmy wtedy tak głupi, że nie zrozumielibyśmy go i tak."

Niezwykle przystępna synteza najważniejszych myślicieli i najważniejszych prądów myślowych w dziejach ludzkości. Samo stwierdzenie że ta książka jest "dla młodzieży" nieco zubaża jej wartość. Niejednemu dorosłemu zalecałbym lekturę tej książki. Co przeciętny Kowalski wie o filozofii? Jakieś migawki ze szkoły, pobieżne wzmianki, parę nazwisk i to pewnie tyle. Nie oszukujmy się, nie każdy jest też na tyle bystry i lotny by czytać ze zrozumieniem wywody samych filozofów. Ja też miewam kłopoty z odcyfrowaniem co dany autor/myśliciel miał na myśli. Z pomocą przyszedł Jostein Gaarder. Muszę przyznać że więcej wyniosłem ze "Świata Zofii" niż z semestralnego przedmiotu "Filozofia" odbytego na studiach. Niestety profesorowie filozofii (nie twierdzę że wszyscy ale większość) mają tendencję do zbytniego kombinowania, podwajania pojęć, nadmiernego intelektualizowania oraz silenia się na niepotrzebną erudycję. Brakuje mi w tym ludzkiej prostoty którą właśnie tu wykazał się Jostein Gaarder. Uniwersalne jest zatem to co Kierkegaard powiedział o heglowskim typie profesora: "Podczas gdy oddający się spekulacjom Pan Profesor wysokiego rodu wyjaśnia całe istnienie, w roztargnieniu zapomniał, jak sam się nazywa: że jest człowiekiem, po prostu człowiekiem, a nie fantastycznym punktem 3/8 jakiegoś paragrafu."

"Jesteśmy iskrą z ogniska rozpalonego wiele miliardów lat temu."

Obawiałem się że warstwa fabularna, czyli przygody samej Zofii Amundsen okażą się dla mnie zbyt infantylne i zwyczajnie nudne. Ale autor wybił mnie z tego przekonania mniej więcej w połowie książki. Żeby nie spoilerować zbytnio wyjaśnię że mam na myśli owe zabawy autora z rzeczywistością godne najlepszych pisarzy fantastycznych! Jeśli do tego dodamy jeszcze bardzo przystępny podręcznik filozofii to już mamy dwa w jednym. Iście intelektualna rozrywka, bo tym jest właśnie jej czytanie. 

"Żyjesz tylko przez maleńką chwilę życia przyrody. Kim będziesz za trzydzieści tysięcy lat?"

Jakieś minusy? Oczywiście że coś się znajdzie ale to drobiazgi. Za mało filozofii Wschodu, za mało Heideggera i Nietzsche'go, dorzuciłbym jeszcze Schopenhauera, a ze współczesnych Ciorana. Można też się przyczepić do dialogów i konstrukcji postaci. Tutaj autor jakby się zbytnio nie przykładał (uporczywe i natrętne powtarzanie "Wyjaśnij!" lub "To bagatelka, Zosiu"). Gdzieniegdzie przebijają też poglądy samego autora, których młodszy czytelnik zapewne nie wyłapie. Ja przymknąłem na to oko. Poza tymi detalami cała reszta jest świetna! Dzięki Gaarderowi znowu rozkochałem się w filozofii, dostałem sporo solidnego materiału do przemyśleń oraz uporządkowałem sobie wiedzę z tej dziedziny :)

"Bóg nie jest lalkarzem z teatrzyku kukiełkowego, który pociąga za sznurki i w ten sposób decyduje o wszystkim, co się dzieje. Taki "mistrz marionetek" kieruje kukiełkami z zewnątrz, jest więc "zewnętrzną przyczyną" ruchu laleczek. Bóg nie w taki sposób kieruje światem, Bóg kieruje światem przez prawa przyrody. Bóg więc - albo przyroda - jest "wewnętrzną przyczyną" wszystkiego, co się dzieje. Oznacza to, że cokolwiek się dzieje, jest konieczne."

Ocena: 6/6

środa, 4 marca 2015

Lovecraft po japońsku

"Remina - gwiazda piekieł" Junji Ito (2005)

J.P. Fantastica, 2014 r. 292 s.

"Z pewnego tunelu czasoprzestrzennego wyłania się tajemnicza planeta. Jej odkrywca, doktor Ooguro, na cześć swej jedynej córki nadaje jej imię Remina. Wkrótce dziewczyna staje się arcypopularną gwiazdą, tymczasem jej kosmiczna imienniczka zbliża się do Ziemi, po drodze niszcząc kolejne ciała niebieskie. Czy ten sam los czeka naszą planetę!?"

Nie jestem "mangowcem" ani specjalnym fanem japońskiej odmiany komiksu, ale od czasu do czasu lubię takową odmianę przeczytać. Tym razem padło na Junji Ito. Twórca mangi z gatunku horroru. Znany bardziej za sprawą takich tytułów jak Uzumaki (Spirala), Gyo czy Tomie. Hellstar Remina to najkrócej mówiąc apokaliptyczny horror science-ficiton, z pewnym wpływem japońskich filmów "kaiju" i solidną dawką groteski. Miłośnicy apokaliptycznych klimatów i motywu zagłady naszej planety znajdą tu wiele dla siebie. Ja jednak widzę w komiksie Junji Ito przede wszystkim duży wpływ twórczości H.P. Lovecrafta. A czy można mieć lepsze inspiracje tworząc horror? W Reminie podobnie jak u samotnika z Providence, groza pochodzi z kosmosu, jest poza naszym ludzkim pojmowaniem i jesteśmy wobec niej bezsilni. Ale równolegle jest tu także drugie źródło zła i przerażenia. To my sami - ludzie. Bo to komiks także o tym że nawet w przyszłości, w obliczu ekstremalnych sytuacji w każdej chwili możemy cofnąć się z naszym myśleniem do średniowiecza. Zaczyna działać psychologia tłumu, a na wierzch wychodzą najgorsze ludzkie instynkty.

"Remina - gwiazda piekieł" to ładnie narysowany komiks. Nie znam się może na tym, ale kreska jest jak dla mnie przyzwoita i realistyczna, nie razi mnie jak to bywało w innych mangach. Poszczególne kadry również dobrze skomponowane. Całość dynamiczna, dobrze się czyta. Byłby z tego efektowny i dziwny film. Całościowo pewnie nie jest to nic wybitnego. Jest się do czego przyczepić, choćby do logiki zachowań. Ale przyznam że rozrywka niezgorsza. Jako fan grozy z przyjemnością przeczytałem mangę w której łączą się dwie tradycje literackiego horroru: lovecraftowska i - nazwijmy to - ketchumowska.

Do wydania dołączono jeszcze na koniec jedną krótszą opowieść - Miliardy Szwów. Taki komiksowy odpowiednik opowiadania. Więcej niż dobrego opowiadania. Mocny i trochę bardziej kameralny horror. Makabryczna historyjka, poruszająca przy okazji temat samotności. Naprawdę chore! I mocne. Ludzka stonoga wysiada. Dość niejednoznaczne opowiadanie, z potencjałem na coś więcej. Aż by się chciało więcej takich "shortów" tego autora.



Ocena: 5/6 

wtorek, 3 marca 2015

Koben jak to Koben

"Nie mów nikomu" Harlan Coben  (2001)

Albatros, 2003 r. 351 s.

To nie jest moja pierwsza przeczytana książka Cobena, prawdę mówiąc od tego pana miałem dłuższą przerwę (chyba ze dwa lata nie miałem żadnej jego powieści w ręku!). Kiedy więc niedawno jakoś przypadkiem wpadł mi w ręce jego najbardziej znany tytuł postanowiłem że warto odnowić naszą znajomość :)

"Nie mów nikomu" podobnie jak wszystkie pozostałe powieści Harlana Cobena czyta się szybko, bezproblemowo i przyjemnie. Strona za stroną, jesteśmy wciągani coraz bardziej. Problem tylko w tym że może aż za prosto... miejscami odnosiłem wrażenie że czytam idealnie skrojony materiał pod scenariusz typowego amerykańskiego filmu sensacyjnego. Mało opisów, dużo dialogów. Kiedyś uważałem tą prostotę pisarską Cobena za zaletę, dziś już chyba zaczyna mnie trochę razić.

"Jeśli przechodzisz na drugą stronę ulicy, żeby uniknąć spotkania z bandą czarnoskórych nastolatków, dokonujesz kwalifikacji etnicznej; jeśli tego nie robisz, obawiając się, że wyjdziesz na rasistę, też dokonujesz kwalifikacji etnicznej, a jeżeli na ich widok nie myślisz ani o jednym, ani o drugim, to przybyłeś tu z jakiejś planety, na której ja nigdy nie byłem."

Ostatnie pięćdziesiąt stron to natomiast istny festiwal "twistów", zwrotów i zaskakujących wyjaśnień. Jak zwykle autorowi udało się mnie zaskoczyć, choć w sumie tego się po nim spodziewałem. Chyba jednak zbyt chaotycznie to wszystko się w końcówce dzieje, trzeba się naprawdę skupić żeby to ogarnąć, a rozwiązanie proponowane przez autora wisi na krawędzi prawdopodobieństwa. A już na pewno Coben przesadził z tym co napisał na ostatniej stronie... tutaj Harlan już widać popłynął, przekombinował i tak starał się jeszcze dobić czytelnika kolejnym z rzędu zaskoczeniem że mu się to odbiło. Moim zdaniem powinien skończyć kilka stron wcześniej bo to końcowe wyjaśnienie było strzałem w stopę i stało w sprzeczności z resztą książki prowadzonej przez większość czasu w pierwszoosobowej narracji.

Nic tak nie robi wrażenia jak pierwsza przeczytana książka Cobena: zbieranie szczęki z podłogi i zdziwienie że tak można pisać i konstruować fabuły! Taaak, pamiętam to. Lata temu. Ale niestety, z każdą kolejną jego powieścią to zaskoczenie jest coraz mniejsze. A mankamenty wychodzą na wierzch. Jego powieści się nie pamięta, wszystkie tytuły i fabuły zlewają się w jedną. Autor się powtarza i powiela własne schematy (to chyba najbardziej schematyczny pisarz jakiego znam). A po dziesiątej czy n-tej jego książce... cóż... zostaje tylko wrażenie że niezłe, fajnie się czyta, ale to już było, i to po wielokroć. Jego styl i język zaczynają razić swoją prostotą, widać ulubione słówka Harlana i jego mimo wszystko dość ubogi słownik. Wrażenie że czyta się tanią powieść sensacyjną. 

To nie Coben się zmienił tylko ja. Kiedyś byłem zachwycony tym autorem. Ale przeczytało się trochę innych pisarzy, inne gatunki, inne style, i istnieją też tacy zwyczajnie lepsi od niego. Jego powieści są wszystkie względnie na tym samym równym poziomie. "Nie mów nikomu" nie jest zatem ani jego najlepszą ani też chyba najgorszą książką. To po prostu ja więcej wymagam od literatury (nawet tej kryminalnej). Wciąż mam Harlana w zakładce 'ulubieni autorzy'. Mimo wszystko on zawsze będzie tym który de facto wciągnął mnie w ten gatunek i pokazał że czytanie kryminałów jest świetną zabawą. Ale robię sobie od niego kolejną przerwę, tym razem chyba jeszcze dłuższą. Już nie będę wyglądał ze zniecierpliwieniem "czy jest nowy Koben?" Szkoda, ale czuję że już niczym mnie ten pan nie zaskoczy, a przecież jest jeszcze tylu innych pisarzy do obadania... No może do serii z Myronem Bolitarem i Winem kiedyś jeszcze wrócę, ot tak dla samych bohaterów a nie dla kolejnej bliźniaczo podobnej intrygi. Mimo wszystko przez wzgląd na starą znajomość wystawiam pozytywną ocenę bo solidna rozrywka i rzemiosło zawsze w cenie.

Ocena: 4/6

Gniot w sieci

"Samotność w sieci" Janusz Leon Wiśniewski (2001)

Prószyński i S-ka, 2003 r. 304 s.

Prawdopodobnie zbyt późno sięgnąłem po ten głośny swego czasu tytuł. "Powieść tak współczesna, że bardziej nie można". Tyle że współczesna to ona była a nie jest. Minęło ledwie kilkanaście lat (Wiśniewski zaczął pisać "Samotność.." w 1998 roku, a wydano ją w 2001), a ja mam wrażenie jakbym czytał dokument co najmniej sprzed epoki! Ależ to archaiczne! Jak to się postarzało! Powieści z XIX wieku zachowują w sobie więcej świeżości! Świat się zmienił, także ten internetowy. Chat, ICQ, tradycyjny e-mail - to wszystko trąci myszką. Ludzie już się tak nie komunikują i tak nie zachowują. W dobie facebooka ekshibicjonizm co prawda jest, ale nie ma już tej egzaltacji i tej podniety internetem. Ludzie się już tak (przepraszam za wyrażenie) nie "brandzlują" tym internetem. Nawiązuje się kontakt i po chwili przenosi się to na płaszczyznę pozawirtualną, a nie robi z tego jakieś sieciowe  "Cierpienia młodego Wertera". Pod tym względem zachowanie bohaterów wydawało mi się niedojrzałe, naiwne i nierzeczywiste. Jak para nastolatków. Nawet wtedy tak to nie wyglądało. Czy to wina autora? I tak i nie, ale tej książki z pewnością nie można nazwać ponadczasową. Jej okres przydatności do spożycia już dawno minął. To romansidło jak wiele innych, tyle że przebrane w kostium swoich czasów. Trzeba przyznać że Wiśniewski idealnie wstrzelił się w zastane czasy i tym tłumaczę jego sukces. Przełom XX i XXI wieku w Polsce. Wszyscy zachłysnęli się internetem i jego możliwościami. Nagle odkryli komunikację bez barier i możliwość porozmawiania z człowiekiem będącym gdzieś daleko. Czat święcił triumfy. Pamiętam te czasy. Ludziom trochę odbijało. W końcu takie możliwości!

Wracając do samej książki, jest ona dla mnie dość niewiarygodna. Jakieś to takie zbyt ckliwe, sentymentalne, pretensjonalne i kiczowate. Nawet nie harlekinowate, to po prostu jest Harlequin! Postacie papierowe, nie mające pokrycia w życiu. On, tak idealny że aż nierealny. Geniusz i superwrażliwiec o kobiecej duszy, taki do rany przyłóż. Nawet wyidealizowani mężczyźni z powieści Sparksa to przy nim jakieś nieczułe typy. Ale wątpię by jakakolwiek kobieta była w stanie na dłuższą metę z kimś takim wytrzymać. Do tego jeszcze pan Wiśniewski bardzo umiejętnie i perfidnie gra na emocjach. Tu masz się zaśmiać, tu wzruszyć, tu współczuć, tu zdenerwować itd. Wszystko rozplanowane. I sukces gotowy! Dla gospodyń domowych w sam raz! Nie lubię takich powieści, chyba że jest to umiejętnie robione, tak bym tego nie zauważył. 

Co dobrego? Parę cytatów, złotych myśli które można zapamiętać, nie wszystkie ale autorowi zdarza się zabłysnąć, sformułować ciekawe myśli, zaskoczyć ciekawostką, bądź nieznanym faktem. W ogóle mam wrażenie że z tego Wiśniewskiego inteligentny facet, wykształcony i oczytany. Tym bardziej dziwi mnie że napisał takie tanie romansidło, łzawy melodramat. Bo nawet podoba mi się JAK ten pan pisze, ale CO pisze to już zupełnie inna bajka... koszmar w zasadzie.

Ocena: 1.5/6

piątek, 27 lutego 2015

Klasyk literatury wampirycznej

"Miasteczko Salem" Stephen King (1975)

Prószyński i S-ka, 2009 r. 528 s.

"W prowincjonalnym amerykańskim miasteczku zaczynają dziać się rzeczy niepojęte i przerażające. Znikają bądź umierają w dziwnych okolicznościach dzieci i dorośli, jedna śmierć pociąga za sobą drugą. Czyżby Salem było nawiedzone przez złe moce? Kilku śmiałków, którym przewodzi mały chłopiec, wydaje im pełną determinacji walkę."

Tematyka tego horroru dziś jest istotna jeszcze bardziej, w dobie wyidealizowanych ludzkich wampirów z sagi Zmierzch, obraz tych istot nieco podupadł... (King pewnie załamuje ręce ręce jak widzi co stworzyła pani Meyer, a Bram Stoker przewraca się w grobie) Na szczęście są takie tytuły które traktują o tradycyjnym wampiryzmie w czystej postaci, do takich niewątpliwie zalicza się Miasteczko Salem.

"O trzeciej nad ranem krew płynie w żyłach wolniej niż zwykle, a sen bywa wyjątkowo głęboki. Dusza jest wówczas albo pogrążona w błogosławionej nieświadomości, albo miota się rozpaczliwie, rozglądając się z przerażeniem wokół siebie. Nie istnieją żadne stany pośrednie. O trzeciej nad ranem świat, ta stara dziwka, nie ma na twarzy makijażu i widać, że brakuje mu nosa i jednego oka. Wesołość staje się płytka i krucha, jak w zamku Poego otoczonego przez Czerwoną Śmierć. Nie ma grozy, bo zniszczyła ją nuda, a miłość jest tylko snem."

Stephen King w tej książce sięgnął po klasyczny temat grozy i jednocześnie sam na nowo stworzył klasyka. Świetnie nakreślony obraz małej amerykańskiej mieściny i tamtejszej społeczności, uchwycony przez pryzmat ukrytego zła i mrocznej tajemnicy czającej się gdzieś w zakamarkach... Najbardziej przeraża właśnie to że cały koszmar tego miasteczka odgrywa się w kuluarach a nie na zasadzie jawnej otwartej walki. I jeszcze to zakończenie...! Cóż mogę więcej dodać, po prostu wczesny Stephen King w szczytowej formie. Żałuję tylko że nie mogłem tego przeczytać w 75 roku, nie skażony całą współczesną wampirzą komercją i nadmiernym wyeksploatowaniem tego tematu.

Ocena: 5/6

wtorek, 24 lutego 2015

Czeski film? Raczej czeska rzeczywistość

"Gottland" Mariusz Szczygieł (2006)

Czarne, 2010 r. 244 s.

Ze wstydem przyznaję że o Czechach miałem jak dotąd pojęcie bardzo stereotypowe, takie jakie ma zapewne większość polaków: ot taki śmieszny kraj z ludkami pepiczkami co tak śmiesznie gadają, szwejki co jedzą knedliczki i popijają piwem, do tego jeszcze mają te fajne bajki, a z poważniejszych symboli mógłbym wymienić pewnie Kunderę i Hrabala. To chyba tyle, ot i mój obraz Czech gotowy. Z pomocą przyszedł Szczygieł. Ta książka była naprawdę potrzebna. O komunistycznej Czechosłowacji na lekcjach historii mówiło się bardzo niewiele, może zdanie, dwa w podręczniku o Praskiej Wiośnie i tyle. "Gottland" w przystępnej formie uzupełnia te braki w wiedzy o naszych sąsiadach.

"Uświadomiłam sobie, że szpital dla psychicznie chorych jest w Czechosłowacji jedynym normalnym miejscem, bo wszyscy mogą tam bezkarnie mówić, co naprawdę myślą."

Ta książka ukazała mi zupełnie inne oblicze Czech. Nie to przaśne i nieco rubaszne stereotypowe wyobrażenie. Czechy ukazane w "Gottlandzie" to istna kraina Kafki. Rzeczywistość jakby wyjęta z jego powieści która miała przed laty swoje miejsce. Ludzie, jednostki miażdżeni kołem historii, uwikłani w tryby tej wielkiej machiny jaką był komunizm. Poszczególne rozdziały czyta się jak opowiadania, tragikomiczne opowiadania pełne czeskich Józefów K., których losy nie pozbawione są zarówno czarnego humoru jak i czystego dramatu czy grozy. W tych historiach absurd miesza się z ludzkimi tragediami, a najlepsze jest to (czy też najgorsze, zależy jak na to patrzeć) że to nie fikcja, a rzeczone historie wydarzyły się naprawdę. Mariusz Szczygieł odkopał naprawdę ciekawe losy pojedynczych ludzi składające się na mozaikową, szarą i ponurą historię komunizmu w Czechach.

"9 lutego 2001 roku w Wielkiej Sali krematorium na Strašnicach w Pradze wielbiciele żegnali ją usprawiedliwieniem:
- No cóż, była tylko kobietą.
Chyba nikt nie powiedział, że ci, którzy doprowadzili ją do upadku, byli tylko mężczyznami."

Muszę przyznać że trochę mnie zdołowała ta książka. Niby się przy niej śmiałem, ale więcej miałem momentów przerażenia i odrazy dla systemu jakim był komunizm. W "Gottlandzie" jest zatem (cytując klasyka) i śmieszno i straszno. Myślę że Szczygieł zasłużenie zebrał wszystkie laury, potrafi opowiadać w sposób prosty i intrygujący, krótko, rzetelnie i właśnie reportersko przedstawiać fakty. Osobiście raczej nie czytuje reportaży, Czechy jako kraj niezbyt mnie interesują, po "Gottland" sięgnąłem raczej z obowiązku niż z czystej chęci, a jednak i mimo wszystko książka ta okazała się frapującą i pouczającą lekturą. Na Czechy i ich przeszłość będę już pewnie patrzył inaczej, jako na kraj który da się opisać jednym ale jakże wieloznacznym i wymownym słowem, mianowicie - kafkarna.

"Uważa, że rzeczywistości nie można ulegać, należy ją zawsze umiejętnie wykorzystać do swoich celów."

Ocena: 4.5/6

Codzienna szarówka szwedzkiego policjanta

"Morderca bez twarzy" Henning Mankell (1991)

W.A.B. 2004 r. 304 s.

Debiut Kurta Wallandera. Początek lat dziewięćdziesiątych w Szwecji wraz z jej liberalną polityką imigracyjną i otwartymi granicami jest bardzo istotnym tłem dla tego kryminału. Właściwie bardziej pasuje tu określenie "powieść policyjna" niż kryminał. Żadnej tam dedukcji w stylu Sherlocka Holmes'a, żadnej superinteligencji i bohaterskich obrońców sprawiedliwości o nadzwyczajnych umiejętnościach. Żadnych niesamowitych zwrotów akcji i nieustającego napięcia. Tylko mróz, monotonia i mrówcza praca całego zespołu szwedzkiej policji. Bardzo realistyczna powieść. Wallander to człowiek z krwi i kości o prawdziwych ludzkich słabościach. Mankell przeplata tutaj brnące jak przez błoto śledztwo wraz z osobistym szarym życiem policjanta w średnim wieku, stawiając jeszcze do tego niewesołą diagnozę społeczną i polityczną ówczesnej Szwecji. To tyle z atutów powieści. 

"Dla niego życie było ciągle zmieniającą się grą rozmaitych praktycznych problemów, domagających się rozwiązania. Gdzieś poza tym znajdowało się to, co nieuniknione, czego nie da się zmienić, żeby nie wiem jak długo zastanawiać się nad sensem, który i tak nie istnieje."

Może powiem inaczej: to wszystko co napisałem to broń obosieczna. Owszem to są zalety, zwłaszcza jeśli ktoś oczekuje od książek dużej dozy realizmu. Rozumiem też poniekąd wynikły z tego sukces Mankella. Tylko że to nie jest mój typ literatury kryminalnej który sprawiałby mi największą przyjemność. I w tym momencie zalety zamieniają się w wady. Ja jednak lubię przy tym gatunku pogłówkować, pokombinować, bawić się w tę grę między mną a autorem pod tytułem - "kto zabił?" Poczuć jakiś dreszczyk napięcia, dać się zwieść autorowi niespodziewanym zwrotem akcji itp. itd. U Mankella takich atrakcji nie ma. Jest za to pogłębiające się uczucie mozołu i beznadziei. Bardziej jak czytanie raportu policyjnego ze śledztwa niż czytanie powieści. Ta stylistyczna odległość od amerykańskich sensacji dla jednych będzie ogromnym plusem. Rozumiem to, ale jednak wolę zdecydowanie ten zachodni styl. Wolę po prostu książki z emocjami. Szukam odskoczni od monotonni codziennego życia, w "Mordercy bez twarzy" wskakujemy natomiast w jeszcze większą monotonię i szarówkę. Bardzo to chłodna lektura, bez emocji. Nie przepadam za takimi książkami, ale w jakiś tam sposób doceniam i rozumiem że mogą się one podobać.

Ocena: 3/6

Wprowadzenie do świata dzieci nocy

"Świat Wampirów. Od Draculi do Edwarda." Manuela Dunn-Mascetti

Prószyński i S-ka, 2010 r. 208 s.

"Dzięki książce „Świat wampirów” możemy poznać i zrozumieć całe mnóstwo wzmianek, na jakie napotykamy od wieków w pracach historycznych, w podaniach ludowych, czy w literaturze, a nawet w filmie, które obracają się wokół postaci wampira. W wielu opowieściach, w książkach historycznych i filmach znajdziemy te czarne anioły, które pewnego dnia odmówiły umierania.

•Co to jest wampir? Czy jest ludzką istotą, czy też złośliwym potworem?
•Czy wampir – to po prostu projekcja naszych marzeń sennych i fantazji seksualnych i intelektualnych?
•Czy pierwszym słynnym wampirem w historii był Wład Drakula?
•Czy wampira można uważać za upadłego anioła?
•W jaki sposób można zabić wampira?"

Niezła pozycja o wampiryzmie, nie jest to jednak wyczerpujące kompendium, raczej ogólnikowe wejście w  wampiryczny świat i szeroko pojęty wampiryzm. Kto interesuje się tematyką wampirów od dawna, nic nowego ani tym bardziej odkrywczego w tej książce nie znajdzie. Natomiast jako wprowadzenie do tematu dla powiedzmy "wampirycznych laików" lub umiarkowanie nimi zainteresowanych, książka ta nadaje się wprost idealnie. Ja należę raczej do tej pierwszej grupy, więc książkę czytałem z umiarkowanym zainteresowaniem, momentami nudząc się nieco, ale rozkoszując się za to paroma ciekawostkami i nastrojem grozy umiejętnie budowanym przez stronę wydawniczą książki. A skoro już mowa o edytorskiej stronie, to jest to zdecydowana zaleta tego tytułu, klimatyczne ilustracje i zdjęcia dodają jej smaczku. W całości treściowej jednak jak dla mnie panuje tu zbyt duży chaos, a autorka za mało poświęciła miejsca na wampiry filmowe i literackie. Na plus natomiast w miarę dokładne opisanie funkcjonowania mitu wampira w kulturze ludowej oraz szczegółowa historia Włada Draculi. Suma sumarum są na rynku zdecydowanie lepsze publikacje dotykające tematyki wampirycznej niż "Świat Wampirów. Od Draculi do Edwarda", jednakże jeśli nie możemy na nie trafić to i tą można się zadowolić, nie jest w żadnym razie zła.

Ocena: 3.5/6

niedziela, 22 lutego 2015

Eastwood patriota

American Sniper / Snajper (2014)

Zacznę od tego że bardzo lubię filmy Clinta Eastwooda. Czy to z jego udziałem jako aktora, czy wtedy gdy stoi za kamerą. A trzeba powiedzieć że jako reżyser narobił już masę jeśli nie zawsze świetnych to przynajmniej dobrych filmów. To zawsze konwencjonalne kino, żadnych eksperymentów, ale też i zawsze gwarancja dobrego treściwego seansu. Tym razem Eastwood po raz kolejny sięga do tematu wojny. Po świetnych Listach z Iwo Jimy i przyzwoitym Sztandarze Chwały, zastanawiałem się co jeszcze w tym temacie może nam powiedzieć. A jednak trochę może... i trochę nie. Bo American Sniper to sam w sobie niezły film ale jako film Eastwooda raczej nie należy do najlepszych w jego twórczości.

Dostajemy historię Chrisa Kyle'a, amerykańskiego snajpera, bazującej zresztą na jego autobiografii. Wzorowy strzelec z największym "body countem" w wojnie z Irakiem. Czym jest zatem ten film? Pierwsze moje skojarzenia podczas seansu to oczywiście Helikopter w ogniu. "Snajper" niemal mu dorównuje pod względem efektowności i ukazaniu żołnierzy w środku wojennych bitew. Niemal... bo jednak aż tak efektowny jak dzieło Ridleya Scotta nie jest. Pewne skojarzenia miałem też z filmem Hurt Locker. To samo napięcie, no prawie to samo... No i motyw pojedynku dwóch snajperów legend zaczerpnięty z Wroga u Bram. Niestety znacznie słabszy, bez tego starcia charakterów jakimi byli niewątpliwie Jude Law i Ed Harris. Ogólnie rzec biorąc "Snajper" to taki miszmasz z tego co już było w kinie wojennym.  Do tego mamy jeszcze motyw powojennej traumy i stresu pourazowego związanego z wojną, który też już był wielokrotnie przerabiany. Co zatem nowego? Niewiele. Może to że uczestniczenie w wojnie może stać się obsesją? Swoiste uzależnienie od adrenaliny. Choć mam wrażenie że też już gdzieś mi to wcześniej mignęło...  Miałem też cichą nadzieję że film pójdzie bardziej w stronę dylematów moralnych związanych z zabijaniem (parę scen na to wskazuje), niestety jest tu tego bardzo niewiele, a większość czasu ekranowego wypełnia akcja. 

Niezależnie od swojej wtórności i powtórzeń, "Snajpera" cholernie dobrze się ogląda. Momentami trzyma w napięciu. I można rozkoszować się akcją oraz tym "zapachem" wojny. Dla fanów strzelanek typu Call of Duty to będzie świetna rzecz. Bradley Cooper aktorstko też wypada nieźle. Na pewno trochę się rozwinął od czasu Kac Vegas i nie jest już tylko i wyłącznie przystojniakiem, po prostu gra i dobrze oddaje zmiany w psychice żołnierza który zabija tłumacząc to ochroną kraju. Właśnie ta "obrona kraju" mnie zastanawia. Jak ostatecznie odczytywać ten film? Eastwood znany jest z konserwatywnych poglądów. Czy zatem ten film to prawicowo-nacjonalistyczny prowojenny obraz? Czy może ukazuje on okrucieństwo wojny, bezsens misji w Iraku? Antywojenny czy gloryfikujący żołnierzy zabijających w imię kraju? Trudno mi jednoznacznie orzec. Film jest w tych tematach sam ze sobą sprzeczny. Co prawda powiewa tu amerykańska flaga (i na plakacie, i w zakończeniu i w tytule) ale jakoś nie tak rażąco jak w innych produkcjach made in USA.  Czy odbierać ten film jako hołd dla bohatera narodowego który w imię patriotycznych idei zabijał dziesiątki osób?  Nie wiem. Można "Snajpera" odebrać dwojako, albo i trojako. Jako dobrą rozrwykę wojenno-kinową, jako republikańsko-patriotyczną prowojenną agitkę lub jako antywojenny obraz zniszczeń w psychice. Wasz wybór.



Ocena: 3.5/6

Dziecięcy autyzm od środka

"Dziwny przypadek psa nocną porą" Mark Haddon (2003)

Świat Książki, 2004 r. 224 s.

Jedyna w swoim rodzaju książka, a to z tego powodu że czytanie jej to jak przebywanie non-stop w głowie autystka i widzenie świata jego oczami. Było to dla mnie dość niepokojącym przeżyciem. Mimo że powieść jest krótka to musiałem ją sobie dawkować. Nazywanie jej "kryminałem" to jakieś wielkie nadużycie czy niedopowiedzenie, bowiem ten wątek szybko schodzi na dalszy plan i otrzymujemy dramat psychologiczny. Ciężki dramat ale za to lekko napisany. Co więcej książka nie jest pozbawiona dużej dawki humoru, ale jednak przede wszystkim to superlogiczny świat w którym nie ma zrozumienia dla emocji i nieracjonalnych zachowań świata dorosłych. Jest to momentami równie zabawne co tragiczne i niepokojące, a niekiedy nawet irytujące. Główny bohater wywołał zatem we mnie całą gamę emocji. Co pokazuje jak wymagająca jest opieka nad dziećmi z zespołem Aspergera czy z autyzmem. Początkowo winiłem rodziców - oto dorośli znowu zawiedli! Ale czy można im się dziwić? Potrzeba naprawdę dużych pokładów empatii i cierpliwości, czego ta książka między innymi nas uczy. "Dziwny przypadek psa nocną porą" może mnie nie wzruszył (autor zresztą unika taniego sentymentalizmu) ale pobudził do myślenia i zrozumienia, współodczuwania i wczucia się w ten nietypowy sposób postrzegania świata. Zupełnie zasłużone miejsce na liście stu książek BBC które trzeba przeczytać. Obowiązkowa pozycja dla wszystkich zgłębiających meandry ludzkiej psychiki i nie tylko. Warto zmierzyć się z tym i wejść do świata gdzie zwykła podróż metrem jest jakimś heroicznym, horrendalnym wyczynem oraz gdzie logika i racjonalizm to jedyne bezpieczne podstawy w postrzeganiu świata, a emocje i uczucia są niezrozumiałe i przerażające. Może następnym razem widząc osobę z autyzmem zastanowimy się co się tam w środku dzieje.

"Najlepiej jest wiedzieć, że zdarzy się coś dobrego, na przykład że będzie zaćmienie albo że dostanie się pod choinkę mikroskop. Źle jest wiedzieć, że stanie się coś złego, na przykład, że trzeba zaplombować ząb albo pojechać do Francji. Ale myślę, że najgorzej, jeżeli się nie wie, czy zdarzy się coś dobrego czy coś złego."

Ocena: 5/6

sobota, 21 lutego 2015

Od snów do kosmosu czyli koszmarne światy Lovecrafta

"Sny o terrorze i śmierći" H.P. Lovecraft

Zysk i S-ka, 2008 r. 523 s.

Sny, marzenia i koszmary... wokół tego kręci się ta antologia utworów Lovecrafta. Nie jest to zebranie ot tak na chybił trafił tekstów samotnika z Providence, a przetłumaczenie angielskiego wydania The Dream Cycle of H.P. Lovecraft z ciekawym wstępem Neila Gaimana, będącego chyba najlepszym spadkobiercą stylu Lovecrafta, podobnie jak on w swojej twórczości również tworzącego pomost między fantastyką a grozą. W sumie antologia mieści 23 opowiadania i dwie powieści, a to naprawdę nie byle co. I choć mity o Cthulhu przewijają się gdzieś jedynie w tle w zaledwie paru tekstach to i tak uważam że tematyka snów to jeden z lepszych przejawów twórczości tego pisarza.

Do najlepszych utworów tego zbioru zaliczyłbym: Sny w domu wiedźmy, Przez Bramy Srebrnego Klucza, Poza murem Snu, Hypnos i Z otchłani. Podobnie jak pozostałe utwory (choć te najbardziej) jest to unikatowa mieszanka fantasy, naukowej fantastyki i horroru, w której groza przyjmuje iście kosmiczny rozmiar, pojawiają się inne wymiary, rzeczy spoza czasu i przestrzeni wymykające się ludzkiemu pojmowaniu, do których dochodzą jeszcze quasi-filozoficzne rozważania, a sam Lovecraft okrasza to wszystko swoją własna kosmogonią wszechświata... Robi wrażenie! Weird fiction - teraz rozumiem dlaczego ukuto ten termin, proza Lovecrafta jest naprawdę wyjątkowa i dziwna. Podobnie jak bohaterowie sam mało nie postradałem zmysłów przy czytaniu! Utwory Lovecrafta to nie tylko jakieś tam horrorki o potworach (choć to też), to raczej fascynacja nieznanym, podświadomością, niezmierzoną głębią kosmosu, wiedzą zakazaną człowiekowi i leżącą poza jego możliwościami poznania, a to wszystko przeraża chyba bardziej.

Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie delikatna strona tego pisarza, objawiająca się w takich nostalgicznych, pesymistycznych i pięknych opowiadaniach jak Droga Iranona czy Celephais. Nie mogę oprzeć się wrażeniu że bohaterowie opowieści Lovecrafta to często jego alter ego. Widać że Lovecraft był niesamowitym marzycielem szukającym baśniowych krain i ucieczki od marazmu, pustki i miałkości przyziemnego życia. Hipochondryczny i odizolowany samotnik z Providence śnił i marzył o odległych krainach oraz rzeczach niedostępnych zwykłym śmiertelnikom. Przykłady tego mamy w tym zbiorze. Kilka krótkich kilkustronicowych zaledwie tekstów będących próbą zapisania własnych snów przez Lovecrafta. Może nie są to najlepsze opowiadania ale stanowią nie lada ciekawostkę dla fanów pisarza.

Sny o terrorze i śmierci to bardzo spójna i wyważona antologia, w której marzenia mieszają się z koszmarami, opowieści bardziej fantazyjne występują na przemian  z czystą grozą, a ich dopełnieniem są sztandarowe powieści autora - Przypadek Charlesa Dextera Warda oraz W poszukiwaniu nieznanego Kadath. To jak Lovecraft postrzegał zjawisko snu jest w równej mierze niepokojące co piękne... na pewno jest to fascynujące i warto zapoznać się z tym tematem w lovecraftowskim wydaniu, zwłaszcza jeśli mamy już za sobą bardziej znane mity o Cthulhu.

Ocena: 6/6

Życie legendarnego pijaczyny

"Zapiski starego świntucha" Charles Bukowski (1969)

Noir Sur Blanc, 2002 r. 304 s.

"Zapiski starego świntucha" składają się z trzech elementów: felietonów pisanych przez Bukowskiego do gazety "Open City" w których wypowiada się na różne kwestie społeczne i polityczne, anegdot z własnego życia, oraz z jego paru opowiadań. To właściwie typowy Bukowski z całym dobrodziejstwem inwentarza w postaci jego owianego złą sławą (czy może raczej legendą?) życia. Jego hmmm... "przygody" czytałem z mieszaniną podziwu i odrazy. Naprawdę trudno o większego sukinsyna wśród pisarzy którego wyczyny i życie na marginesie społeczeństwa byłyby tak fascynujące i odrażające zarazem. Kawał patologii, ale powiedziałbym też że jego życie to była istna kwintesencja tragikomedii, a przynajmniej na to wygląda gdy się to wszystko czyta. Nie raz wybuchnąłem śmiechem by za chwilę się zasępić. Jest gorzko, nawet bardzo gorzko, a Bukowski nie szczędzi nikomu, zwłaszcza sobie. Spod oparów alkoholu, upodlenia seksualnego i życia trampa, przebija jednak parę prawd egzystencjalnych, nie są więc te opowieści pozbawione refleksji. Całość tchnie natomiast niesamowitą szczerością i autentyzmem. Bukowski przynajmniej nie wciska kitu i nie stara się upiększać swoich historii jak to czynią inni literaci. 

"Intelektualista to człowiek mówiący zawile o rzeczach prostych; artysta - to człowiek mówiący prosto o rzeczach zawiłych."

Kilka kwestii mnie jednak zaskoczyło. Na przykład to że choć Bukowski zaliczany jest do grona bitników i naczelnych pisarzy ruchu Beat Generetion, to sam zdecydowanie się od niego odcinał i ostro krytykował Burroughsa, Ginsberga czy Kerouaca. I choć był wiecznym nonkonformistą i buntownikiem to jednak potępiał gwałtowną rewolucję. Ciekawe też jest to co pisze o seksie i o seksualności jako takiej. Natomiast jego opowiadania? Kilka naprawdę świetnych, kilka (a właściwie zdecydowana większość) dziwnych, chorych i popieprzonych, z być może celowym nonsensem? A być może ich po prostu nie zrozumiałem. "Zapiski starego świntucha" to pozycja głównie dla fanów Bukowskiego ale też i dla tych którzy chcą poznać choć trochę jego burzliwe i zwariowane życie.

"Różnica między Sztuką a Życiem polega na tym, że Sztuka jest znośniejsza."

Ocena: 4/6